piątek, 20 listopada 2015

07|| "Będę cię prowadzić swoimi słowami."

Naj­lep­szym przy­jacielem jest ten, kto nie py­tając o powód smut­ku, pot­ra­fi spra­wić, że znów wra­ca radość.
Deszcz uderzał rytmicznie o szyby i chodniki. Padał od godziny, wprawiając wszystkich w ponury nastrój. Poniedziałek nie zaczynał się dobrze. Było bardzo chłodno i mało kto miał ochotę wyjść z łóżka. Niestety czekała szkoła, praca i inne obowiązki. Jesień coraz bardziej dawała się we znaki, a zima zbliżała się dużymi krokami. W szafach znajdowało się więcej ciepłych ubrań. Już niedługo ruszą przygotowania do świąt, dekoracje pojawią się w witrynach sklepów i kawiarni.
Nanette wysiadła z samochodu, stając pod czerwonym parasolem, który rozłożył i przytrzymał Joseph – lokaj i kierowca w jednym. Uśmiechnęła się do niego wdzięczna i przejęła osłonę. Szybkim krokiem weszła do kawiarni. Poczuła przyjemnie ciepło. Złożyła parasol, który odłożyła do specjalnego stojaka, jednocześnie zaciągając się zapachem kawy i ciastek. Uwielbiała to miejsce, dlatego codziennie przychodziła do niego nieodmiennie. Zsunęła z dłoni rękawiczki, ruszając w stronę lady. Posłała Diego promienny uśmiech. Nan rzadko kiedy miała zły humor – nawet w taką pogodę.
– Cześć – przywitała się z nim, siadając na wysokim krześle.
– Cześć – mruknął, zajęty zalewaniem kawy. – Poczekaj. Zaniosę kawę i zaraz cię obsłużę.
– Jasne – kiwnęła głową.
Diego wziął tacę, mrugnął do Nan i odszedł do odpowiedniego stolika. Dziewczyna podkradła ciastko z talerzyka za barem. Kelner dobrze o tym wiedział, zresztą przeważnie sam ją częstował. Nigdy niczego jej nie żałował.
Rozejrzała się po sali, otrzepując okruszki z płaszcza. Jej wzrok zatrzymał się na Louisie. Zaskoczona otworzyła szerzej oczy. Nie widziała go ponad miesiąc. Był już listopad, a przez tyle dni, kiedy tu przychodziła, nie zauważyła chłopaka na jego stałym miejscu. Nie bywał też na rynku, ani nie sprzedawał róż. Zapytała Diego, czy wie co się dzieje – z czystej ciekawości. No dobrze, może trochę się martwiła. Przyjaciel wyjaśnił, że Louis choruje. Nie podejrzewała, że skłamał. Nigdy nie dawał jej do tego powodów. Ufała mu. Tym razem Diego był między młotem a kowadłem, dwójką przyjaciół.
Najwidoczniej Louis czuł się już lepiej, ponieważ siedział tu i jadł ciasto. Nie wydawał się chory, blady. Miał na sobie czarną koszulę. Nanette najbardziej zaskoczył fakt, że chłopak ma na oczach okulary przeciwsłoneczne. Nie było pogody, poza tym znajdował się w pomieszczeniu.
Zaciekawiona rozpięła płaszczyk i podeszła do Louisa. Wiedziała, że wypadało się przywitać. Wydawał się być zamyślony, bo nie zwrócił na nią uwagi.
– Cześć, Louis. Mogę się dosiąść? – spytała.
Szatyn wyprostował się, słysząc delikatny i anielski głos. Odłożył widelczyk na talerz.
­– Nanette? – upewnił się.
Jakże dobrze wiedział, że to ona.
– Tak – uśmiechnęła się, ale tego uśmiechu nie mógł zobaczyć.
– Proszę, siadaj. To dla mnie zaszczyt – powiedział ożywiony.
Dziewczyna zaśmiała się, odsuwając krzesło. Usiadła przy stole, kładąc torebkę na kolanach. Przeczesała palcami włosy i przypatrzyła się Louisowi. Poprawił okulary i sięgnął przez stół do jej dłoni.
– Jak się czujesz? – spytała, pozwalając mu się dotknąć.­ – Diego mówił, że jesteś chory. To znaczy byłeś.
Louis westchnął, zamykając oczy. Nie dostrzegła tego. Poczuł ból, wiedząc, że musi ją okłamać. Nienawidził kłamać. Jedyne co mógł zrobić, to spróbować nie powiedzieć całej prawdy.
– Musiałem odpocząć, ale starałem się pomagać Diego. Podobno don Alberto już więcej chodzi, czyli jest lepiej. Poza tym dziękuję, że pytasz – uśmiechnął się, a ona uścisnęła jego dłoń.
Poczuł ciepło rozlewające się w jego ciele. Dotyk Nan, sprawiał, że wszystkie troski i problemy odchodziły w zapomnienie. Wystarczyła jej obecność. Dla niego była lekarstwem. Karmił duszę krótkimi spotkaniami, wspomnieniami.
- Martwiłam się – przyznała, po czym serce chłopaka zabiło jeszcze szybciej. Nie zdawała sobie sprawy, jak wiele znaczą takie słowa. – Wiesz co? Rozmawiałam z tatą. Zastanawiałam się, co zrobić, abyś mógł u nas pracować. Ustaliliśmy, że zatrudnimy masażystę. Wybrałam ciebie.
– Mnie? – zmarszczył brwi zdziwiony. – To niedorzeczne. Nie jestem masażystą, nie mam żadnego wykształcenia.
– Wiem – czuł na sobie jej uważny wzrok. – Ale uważam, że mógłbyś to robić. Podobają mi się twoje dłonie. Mówiłam ci. Uważam, że mógłbyś to robić. Nie zrobiłbyś mi krzywdy. Wyglądasz na delikatnego człowieka.
– Chcesz powiedzieć, że zatrudniasz mnie w ciemno, bo mi ufasz? – spytał cicho, przesuwając palcami po jej nadgarstku.
Poczuł metal bransoletki. Dotknął zawieszki i stwierdził w myślach, że to gwiazdka.
– Tak. Przyjmiesz moją ofertę? – przygryzła dolną wargę, bo dotyk Louisa coraz bardziej jej się podobał.
Spojrzała za siebie, widząc, że Diego szedł w ich stronę, żeby przyjąć zamówienie.
– Przyjmuję. Jak to będzie wyglądać? – Louis przekrzywił głowę.
– Hej, tu się ukryłaś. – Do stolika podszedł Diego. – Co podać?
– Kawę. Czarną, bez cukru i kremówkę – poprosiła, nie spuszczając wzroku z Louisa.
Diego pośpiesznie zapisał to w notesiku i zwrócił się do przyjaciela. Zapytał czy niczego nie potrzebuje, i kiedy ten odmówił, odszedł.
­– Powiem ci, jeśli zdradzisz czemu masz okulary – Nan wróciła do tematu, zbyt ciekawa, żeby odpuścić.
Louis wziął głęboki oddech, przygryzając dolną wargę. Zastanawiał się, co mam jej powiedzieć. Nie będę kłamał – postanowił. – Na pewno nie okłamię Nanette.
– Mam problem ze wzrokiem – odparł niepewnie.
Nan poruszyła się na krześle zaniepokojona. Przyjrzała mu się ponownie. Na policzkach miał rumieńce, spowodowane ciepłem w pomieszczeniu. Wyglądał dobrze, czyli choroba minęła. Ale wzrok? Co mogło się stać?
– Więc teraz mów – ponaglił ją.
Nie chciał, żeby o coś pytała. Czuł się niezręcznie. Miał być niewidomym masażystą? Louis nie był jeszcze w stanie mówić o utracie wzroku. Cały miesiąc, może trochę więcej, siedział w domu i uczył się nowego życia. Odliczał kroki do łózka, do łazienki, do kuchni. Starał się zapamiętywać, co gdzie stoi. Często wpadał na krzesło lub na stół. Chodził poobijany, ale próbował dalej. Nie należał do ludzi, którzy tak łatwo się poddawali. Miał w sobie siłę, chociaż sytuacja bardzo go obciążyła.
Diego o wszystkim wiedział. Kiedy Louis z pomocą przechodniów, tamtego ranka, trafił do kawiarni, opowiedział wszystko przyjacielowi. Diego miał wyrzuty sumienia, a Lou błagał, aby nie winił się za coś, czego nikt nie zdołał przewidzieć. Czuł się z tym źle, lecz czasu nikt nie mógł cofnąć.
– Przychodziłbyś dwa razy w tygodniu. Kiedyś miałam wypadek. Jeździłam konno i spadłam. Trenowałam od pięciu lat. Nie dużo, ale miałam doświadczenie. Spadłam podczas treningu. Doznałam uraz stawu biodrowego, wciąż czuję ból pleców, więc masaże mi pomagają. Ojciec nie wtrącałby się w twoje kwalifikacje. Ufa mi – zapewniła Louisa.
Miał wrażenie, że zależy jej na tym. Dlaczego? Dlaczego chciała, by to był on? Ten człowiek, który nie miał najmniejszego pojęcia o pracy, jaką mu powierzała. Nan była dla niego zagadką, którą pragnął odgadnąć.
– Tym bardziej nie mogę robić czegoś na czym się nie znam. Nie chcę, aby coś ci się stało. Będę za to odpowiedzialny – odpowiedział, powoli zabierając rękę.
– Trochę poczytasz – rzuciła, na co uśmiechnął się drwiąco. – A resztę sam będziesz umiał. Nie chcę kolejnego doktorka, który to, żeby zarobić. Chcę kogoś, komu sprawi to przyjemność. I wiem, że z tobą tak będzie. Będziesz zarabiał, to oczywiste, ale dzięki tym spotkaniom będę mogła cię lepie poznać. Zależy mi na tym. Zaciekawiasz mnie sposobem bycia. Jesteś inny niż ci wszyscy ludzie owiani szarością. Wyróżniasz się z tłumu wszystkim, co robisz.
Louis siedział długo nic nie mówiąc. Nawet Diego zdążył przynieść zamówienie. Spojrzał zaniepokojony na przyjaciel, ale Nan odesłała go ręką. Lou doznał szoku i ciężko było to ukryć. To on od zawsze pragnął ją poznać. Była wyjątkowa, nieosiągalna, a oto teraz siedziała przed z nim  tą cudowną propozycją. Był jeden problem – Louis nie widział. Nie znał położenia jej domu i co chwila by coś na wpadał. Nie zdołałby ukryć wady, której wstydził się przed Nanette. W końcu ona była ideałem, jemu odebrano dar widzenia. Dziękował sobie w duchu, że pamiętał ją, choć czuł ból, bo teraz nie miał pojęcia jak była ubrana. Każdego dnia modlił się, aby nigdy nie zapomnieć anioła, który sprawił, że był szczęśliwy.
Bóg okazywał mu dobroć, wyrozumiałość. Nie obwiniał nikogo za stratę wzroku, ale cierpiał z tego powodu. W ciszy, w samotności, w swoim mieszkaniu. Siadywał przed pianinem, nie mogąc trafić w klawisze. Płakał, lecz nie ocierał łez. Pozwalał sobie na chwilę żalu. Potem unosił głowę i wiedział, że dane mu było żyć dalej. Odsuwał troski w głąb umysłu, brał głęboki oddech i ponownie układał dłonie na klawiaturze pianina. Wiecie co wtedy się działo? Powoli, z wyczuciem zaczynał grać. Wciąż nie zawsze mu wychodziło, ale stawał się coraz lepszy. Nie wiedział, jakie nuty wybrzmiewają, czuł jedynie dumę z prób, jakie podejmował.
Nan okazała mu wiarę. To był największy powód, dla którego chciał spróbować. Zawieść anioła? Jakiż to byłby grzech! Nie pozwoliłby na to. Siedzieli w ciszy, ona pozwalała mu pomyśleć. Nie pytała, czekała cierpliwie. Lou już wiedział, co podpowiadało mu serce. Tym razem nie szeptało cicho odpowiedzi. Louis dokładnie słyszał, co powinien zrobić.
– Zgodzę się, jeśli coś mi obiecasz – szepnął, poprawiając zsuwające się okulary.
– Co takiego? – upiła łyk kawy, słyszał jak odstawia filiżankę na spodek.
– Że będziesz mi wszystko opowiadała, nawet to, co znajduje się przede mną i nie zapytasz dlaczego. – Czekał na odmowę, spuszczając głowę.
Nie musiała mu ufać tak bardzo, aby nie pytać i cierpliwie pokazywać mu świat. Miała prawo mieć wątpliwości.

– Obiecuję. Poczekam, aż sam mi powiesz. Będę cię prowadzić swoimi słowami.

~~*~~Dodaję rozdział ponieważ skończyłam już 9. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni. Bardzo lubię to opowiadanie i wlewam w nie dużo uczuć. Pytanie czy będzie druga część 365 Days. Wciąż nie zamykam furtki do tego ff, ale nie mam pojęcia. Jeśli dostanę kopa w dupę i będę mieć ciekawy pomysł, to je pociągnę, ale na razie jest jak jest. Skupmy się na pianiście :).

sobota, 7 listopada 2015

06|| "Ciemność ogarniała jego umysł."


~Zamykam oczy, czuję, jak w twoich dłoniach tonie moja twarz
Przysięgasz miłość aż po śmierć, słyszę wspólne bicie naszych serc~
Szedł chodnikiem, uważając na kałuże. Po dwunastej było okropne oberwanie chmury i deszcz nie przestawał zalewać ulic Barcelony przez ponad godzinę. Jesień miała humorki, które szczerze okazywała. Poza tym zbierało się na to od wczoraj, było zbyt duszno jak na tę porę roku. Też czasem musi popadać. Louis uwielbiał powietrze nasiąknięte wilgocią, wszystko wtedy ładniej pachniało. Ale to nieważne. Po burzy wyszło słońce, poprawiając każdemu nastrój. A kiedy słońce zachodziło, Louis spotkał Nanette. Nie wierzył, że tak ogromne szczęście przypadło właśnie na niego. Przez krótki moment zastanawiał się, czy wzrok nie płata mu figli, a Nan nie jest jedynie złudzeniem, które rozpłynie się, gdy Lou mrugnie. Jednak nie, dobrze widział, ona tam była.
Piękna, jak anioł, klęczała przy jego książkach i zamierzała kupić wszystkie, a on nie był w stanie wydusić słowa. W gardle zaschło mu już dawno, a oddech dziwnie przyśpieszył. Podziwiał Nanette, bo nie wiedział, czy okazja może się powtórzyć. Nigdy wcześniej nie była tak blisko niego. Miał wrażenie, że może usłyszeć szaleńcze bicie jego serca. Chciał się uspokoić, lecz ręce wciąż mu drżały.
Rozmawiali zaledwie kilka minut, ale tyle wystarczyło mu, by móc odtwarzać każde zdanie od nowa. Rozkoszował się każdym słowem, które wypłynęło z jej ust. Zauważyła jego dłonie, nie widzieć czemu, a on nie uważał ich za coś specjalnego. Ręce mężczyzny, którymi pracował. Być może nie było po nim widać, ponieważ budowy był marnej, ale miał bardzo dużo siły. Często zaskakiwał tym don Alberto, który przyglądał się bacznie pracy chłopaka. To dla niego największy komplement jaki kiedykolwiek słyszał, na dodatek z ust uwielbianej kobiety.
Otumaniony euforią, uśmiechał się, czasem mijający ludzi. Nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Do mieszkania nie było daleko, bo zaledwie jeszcze sto metrów. Spacer mu się dłużył, ale Louisa nie obchodził czas. Gdzie miał się śpieszyć? W domu i tak nikt na niego nie czekał. Cieszył się pięknym wieczorem, oddychając pełną piersią. Los rozdał mu dobre karty i choć Louis nigdy nie narzekał, wiedział, że w końcu szczęście zacznie mu dopisywać. Zaczęło się od mieszkania, a teraz jego anioł zwrócił na niego uwagę. Nie mogło być lepiej.
Wszedł do domu, kładąc klucze na prowizoryczną szafkę. Odwiesił kurtkę na wieszak i przeciągnął się. Nie wiedział jak ma dziękować don Alberto za pomoc. Za światło, wodę, a nawet zamek w drzwiach. Pełen luksus. Louis obiecał sobie, że jak tylko będzie mógł, od razu się odwdzięczy. Teraz miał piękny dom i o lepszym nie marzył. Przez dwa tygodnie to miejsce zaczęło przypominać prawdziwe mieszkanie.
 Na drewnianej podłodze pojawił się dywanik, który pasował do starego wnętrza. Louis kupił go za euro na pchlim targu, naprawdę każdy chciałby się tego pozbyć. On jednak działał na przekór wszystkim zasadom. W kuchni zniszczone szafki zostały po dokręcane, a w nich została ustawiona zastawa. Oczywiście nie za duża, Lou mieszkał sam i jedynymi gośćmi jakich mógł się spodziewać – była rodzina Camacho, czyli don Alberto, dona Isabel i ich syn Diego. Raczej nie będą wpadać często, ponieważ mają swoje życie, ale czasem zdarzy się, że wpadną w odwiedziny. Louisowi udało się uzupełnić starą lodówkę. Diego wymienił w niej żarówkę, podłączył do prądu i naprawdę działała. W niej znajdowało się trochę warzyw, kilka jabłek i mięso w zamrażalniku. Chłopak po raz pierwszy prowadził dom, uczył się gotować i rozporządzać. I ta nauka samodzielności bardzo mu się podobała.
Wszedł do pomieszczenia, zapalając światło. Żarówka zabrzęczała i oświetliła kuchnię. Louis spojrzał na białe kafelki. Spędził pół dnia na kolanach, szorując podłogę z rdzy i brudu. Nie wstał, aż nie doczyścił do końca. Diego przysłał mu pakunek detergentów do sprzątania od Isabel. Młody mężczyzna nie odmówił, podziękował i skorzystał z pomocy. Wysprzątał całe mieszkanie z czego był dumny, gdy wieczorem z kubkiem ciepłej herbaty, siedział przy naprawionym pianinie. Odkrył, że jego dom to aż trzy pokoje. Mały salon, pokój z książkami i instrumentem oraz niewielka sypialnia. W niej nie posiadał łóżka, w zasadzie nie miał tam nic. Na drewnianej, zniszczonej podłodze ułożył kilka koców, śpiwór i wykosztował się na poduszkę. Nie miał tam światła, ponieważ nie posiadał wystarczająco żarówek, a i nie chciał podwyższać rachunków, które na razie zamierzał opłacać don Alberto. Louis będzie pracować i odda mu wszystko co do grosza. Wieczorami korzystał z latarki, aby przejść z salonu do sypialni. Światło miał jedynie w kuchni oraz w łazience. Tego pomieszczenia również nie oszczędził. Czyścił każdy kafelek podłogi, a także ściany. Całą niedzielę spędził szorując prysznic, umywalkę i toaletę. Na szczęście około szóstej rano zdążył na mszę, dlatego mógł poświęcić się zadaniom domowym.
W mieszkaniu było chłodno, więc nie otwierał okien i ciepło się ubierał. Ubrania, które dostał od Diego umieścił w szafie, stojącej w salonie. Jakimś cudem wypełniły one każdą półkę. Rzeczy były nieco za duże, ale nie narzekał. Dwa swetry, bluza i kurtka wystarczą mu na kilka lat. Były prawie jak nowe, ciepłe i z dobrego materiału. Dostał również kilka par spodni i koszulek. Otwierając worek, cieszył się jak małe dziecko, oglądające prezent na gwiazdkę. W życiu nie byłby w stanie zapewnić sobie tylu rzeczy i takiego mieszkania. Oczywiście, robił to nielegalnie. Nikt nie wiedział, że ktoś taki zamieszkuje to miejsce. Prócz don Alberto, który zgłosił to swojemu przyjacielowi. Jednakże ten nie posiadał danych Louisa, więc stary Camacho brał to na siebie. Niektórym trzeba pomagać, nie oczekując nic w zamian – mawiał.
Louis odebrał swoje rzeczy ze skrytki i książki, które się powtarzały sprzedał. Zarobił na tym dużo, kiedy Nanette dała nieco więcej niż powinna. Przecież nie prosił, nie pytał… Nawet nie chciał brać pieniędzy. Chciał tylko móc z nią porozmawiać, a to życzenie spełniło się bardzo nieoczekiwanie. Dzisiejszy dzień uważał za najszczęśliwszy w swoim życiu.
Z uśmiechem na ustach, umył ręce i nucąc Adele, której utwory słyszał nieraz w kawiarni, rozpoczął szykowanie kolacji. Krojenie pomidora sprawiało mu przyjemność. To było jego mieszkanie, jego miejsce na ziemi. Nie prosił o posiłek, sam go przygotowywał. Dokładnie, z precyzją ułożył plasterki sera na białym pieczywie, na wierzch umieścił pomidora i talerz postawił w salonie na stole. Poznał to mieszkanie na wylot, bo chodzenie po obcych miejscach sprawiało mu trudność. Zwłaszcza wieczorami, kiedy praktycznie nic nie widział. Nie potrzebował wiele czasu. Teraz mógł się poruszać z zamkniętymi oczami. Wrócił do kuchni, kiedy czajnik dał znać, że woda została zagotowana. Ostrożnie zalał herbatę w kubku i wrócił do pokoju. Jadł w ciszy, stukając palcami lewej ręki o stół. Miał ochotę śpiewać, tańczyć i krzyczeć z radości. Powstrzymał się, ale z ogromnym trudem.
Gdy skończył, umył naczynia i przeszedł do pokoju z pianinem. Było ciemno, ledwo co widział klawisze. Jeszcze nigdy nie grał, choć nuty znalazł w szafie. Chciałby spróbować. Nie wiedział tylko, czy coś z tego będzie. Rozpostarł palce i ułożył je na klawiaturze. Mrużył oczy, chociaż obraz i tak się rozmazywał. Męczyła go ogromna wada wzroku, a migreny nasilały się i były częstsze. Nie miał pieniędzy, a wizyta u lekarza nie wchodziła w grę. Musiał cierpieć, trudno. Niektórzy mieli gorzej niż on, umieli się z tym pogodzić i żyli. Louis też dawał radę, choć jedynym wsparciem jakie miał, to przyjaciele, a nie rodzina. Wiecie czego bał się, jeśli przestanie widzieć? Bał się, że nie zapamięta Nanette i już nigdy więcej jej nie ujrzy. Strach wzrastał, kiedy było gorzej ze wzrokiem, a potem sytuacja znów była opanowana.
Skupił się na ruchach palców. Pierwsze dźwięki wydobyły się z pianina, wprawiając Lou w jeszcze lepszy nastrój. Nie grał równo, ale uśmiechał się jak dziecko, kiwając głową na boki. Podobało mu się, a muzyka nie miała ładu i składu. Nikt go nie słuchał, wiec nie musiał się przejmować. Wiedział jedno. Chciał się nauczyć grać. Miał wrażenie, że odnalazł brakujący element w układance jego życia. To było właśnie pianino. Poruszał palcami, muskając czarnobiałe klawisze, tworząc nieznaną melodią, która powoli nabierała sensu. Jak? Nie miał pojęcia, ale wierzył w cuda. Może to był jego cud? Chciałby grać dla Nanette, a ona mogłaby go podziwiać.
~*~
W doskonałych humorach, mężczyźni z szalikami barwy klubu piłkarskiego, opuszczali bar, gdzie przesiedzieli dziewięćdziesiąt minut, kibicując drużynie. Każdemu udzielił się nastrój. FC Barcelona wygrała!
Diego szedł razem z Louisem. Obydwaj wcisnęli dłonie do kieszeni jeansowych kurtek i kierowali się w stronę mieszkania młodszego chłopaka. Dyskutowali na temat przebiegu meczu. Chociaż Louis niewiele widział na telewizorze, przeżywał grę tak samo, jak każdy inny.
– Słuchaj, rozglądałem się za pracą dla ciebie – podjął temat brunet, pocierając ręce, aby się nieco rozgrzać.
Było zimno, tym bardziej wieczorem. Oddychając, widzieli chmurkę chłodu.
– Za pracą? – Louis zmarszczył brwi, zainteresowany. – Wiesz, że nie przyjmą mnie ze względu na papiery oraz na wadę.
– Tak, wiem. Dlatego raczej szukałem informacji u osób zaprzyjaźnionych, którym mogę zaufać. Pracowałbyś na czarno, bez dokumentów. Jesteś obywatelem Anglii, nie masz mieszkania, oficjalnie oczywiście, i wykształcenia. Rozmawiałem z Nan, pytałem, czy nie potrzebuje kogoś do pomocy w domu. – Na imię Nan, Louis wyprostował się i przygryzł wargę.
– I co? – wydusił.
– Powiedziała, że porozmawia z ojcem. Nie mówiłem o kogo mi chodzi, zapytałem jedynie o pracę. Zobaczymy jak będzie – starszy wzruszył ramionami.
­– Dziękuję – odpowiedział jedynie i zamilkł.
Pracować w domu Nanette? Spełnienie marzeń. Mógłby zajmować się ogrodem. Ręce miał sprawne. Grabiłby liście, kosił trawę… Wyobraźnia zaczęła go ponosić. Ta wizja była bardzo odległa. Dlaczego miałaby przyjąć kogoś takiego jak on? Nie znała Louisa. Chociaż on marzył by być przy jej boku, rozmawiać z nią i spędzać czas, rozumiał, że mogłaby mieć obiekcje. Nieznany człowiek w jej domu? A co na to ojciec? Również mógł nie wyrazić zgody. Ach… To nic pewnego, nie chciał robić sobie nadziei.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonka telefonu. Przystanął, kiedy i Diego to zrobił. Szukał komórki po kieszeniach, aż w końcu odebrał. Louis nie przysłuchiwał się. Zresztą jego rozmowę zagłuszały krzyki kibiców, którzy wracali do domów oświetlonymi ulicami. Za chwilę Lou i Diego mieli skręcić w uliczkę do dzielnicy praktycznie nie zamieszkanej. To znaczy, tam gdzie mieszkał chłopak. Przyjaciel odprowadzał go z wiadomych przyczyn. Był wieczór, a Louis słabo widział. Oczywiście, jako tako znał drogę, lecz Diego był sumiennym człowiekiem, wolał mieć pewność, że Lou nic się nie stanie. Jednakże telefon od ojca bardzo go zmartwił. Skończył rozmowę i spojrzał w stronę szatyna, który kopał kamyk na chodniku.
– Tata złamał nogę – powiedział, na co Louis poderwał głowę. – Spadł z drabiny w domu. Nic oprócz tego się nie stało, ale muszę odebrać go ze szpitala razem z mamą. Mama nie umie prowadzić. Mam nadzieję, że po jednym piwie nikt mnie nie zatrzyma – westchnął, chowając komórkę do kieszeni.
– Przykro mi. Pozdrów go – poprosił Lou.
– Jasne. Pewnie od poniedziałku cała kawiarnia będzie na moich barkach, więc twoja pomoc będzie po prostu wielką ulgą.
– To oczywiste. Pojawię się z samego rana. A ty jedź już – ponaglił go, klepiąc po ramieniu.
– Dasz radę? – spytał Diego. Nie chciał go zostawiać. – Na pewno trafisz?
– Wczoraj trafiłem, dzisiaj też trafię. Dziękuję za troskę.
– To wyjątkowa sytuacja, przepraszam – czuł się winny. Kiwnął głową, pożegnał się i odszedł.
Louis westchnął, ruszając dalej. Don Alberto czasem był bardzo nierozważny. Było mu go szkoda. Robił wszystko na własną rękę, a teraz miał wypadek. Złamanie nogi to nie jest nic lekkiego. Będzie musiał dużo odpoczywać, mało chodzić i nie przemęczać się. Wszyscy wiedzieli, że nie wytrzyma w domu. Potrafił być bardzo uparty, gdy musiał się upewnić, co z jego biznesem. Ufał synowi, ale wolał sam wszystko kontrolować.
Będzie musiał im pomóc w kawiarni. Przynajmniej przy wyładowywaniu towaru, bo w obsłudze sobie nie poradzi. Chociaż kawę mógłby parzyć. Wszystko zależy od Diego i jego decyzji. Louis chętnie wykona każde zadanie, aby móc się odwdzięczyć za okazaną dobroć. Przyśpieszył kroku, chcąc znaleźć się już w domu. Tam na pewno było cieplej niż na zewnątrz. Drżał przez chłód, który owiewał jego ciało. Chciałby przybrać na masie, ale choć jadł, nie było efektów.
Skręcił w odpowiednią ulicę. Lampy… właściwie to nie było lamp. Nic prócz księżyca nie oświetlało drogi. Zwolnił, nie chcąc się o nic potknąć i naprawdę wytężał wzrok. Samochody ustawiły się na krawężnikach, ale tym razem dawały mu spokojnie przejść. Krzyki kibiców cichły. Każdy poszedł w inną stronę, chociaż miał wrażenie, że ktoś idzie za nim. Kroki słyszał coraz lepiej. Nie odwrócił się, bo nie miał odwagi. Nie wieczorem, nie kiedy słabo widział.
Przyspieszył. Naprawdę miał nadzieję, że ten ktoś da mu spokój, odpuści. W pewnym momencie mógł usłyszeć kroki jeszcze bliżej. Zacisnął szczękę i starał się uspokoić bicie serca. Ciągle niepokój czaił się gdzieś w tyle jego głowy, wydając się być głośniejszym niż jego własne myśli. Poczuł oddech na karku. Jego oczy rozszerzyły się w panice, ogarniającej całe jego ciało. Nagle poczuł silne uderzenie, prosto w głowę. Później nie czuł już niczego.
Louis opierał się plecami o ścianę starego, zniszczonego budynku. Przebudzał się z nieprzytomności i snu. Wczoraj został przeniesiony ulicę dalej, gdzie nikt nie chodził. Chcieli go okraść, lecz nie mieli z czego. Lou nic przy sobie nie miał, prócz kluczy do domu. To by im się nie przydało. Zostawili go, nie kłopocząc się, czy otworzy oczy i czy nie.
Szatyn powoli pokręcił głową i zacisnął powieki. Bolał go kark, czuł pulsujący ból w skroniach. Nie miał siły się podnieść, ani otworzyć oczu. Siedział, starając się nie ruszać. Było mi zimno, czuł, że skostniał niesamowicie. W końcu spędził całą noc, chłodną noc, na dworze. Na chodniku. Oddychał spokojnie i przypominał sobie, co się stało. Ktoś go napadł, uderzył… Dlaczego? Przecież nigdy nie zrobił nikomu nic złego. Za coś spotkała go kara, nie miał pojęcia jaki był powód. Louis wziął głęboki oddech i odważył się otworzyć oczy. Miał wrażenie, że to robi. Dlaczego wszędzie było ciemno? Zamrugał kilkakrotnie, ale nic się nie zmieniło. Widział nicość, pustkę, ciemność. Wpadł w panikę, dobrze wiedząc, co się stało. To nie była chwilowa utrata wzroku. Zaczął poruszać rękoma, próbując wstać. Podniósł się i oparł o ścianę za sobą. Serce biło mu jak oszalałe, a nogi drżały. Nie kontrolował oddechu, ani łez. Był przerażony, bo nie spodziewał się tego tak szybko. Kto byłby gotowy utracić wzrok na ulicy, pobity? Louis nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie słyszał samochodów i głosów przechodniów.
To nie był sen, prawda? To nie był jeden z koszmarów, który wracał jak bumerang. To była rzeczywistość, której nikt nie mógł zmienić i cofnąć. Nigdy wcześniej ten chłopak nie był tak przestraszony i smutny. Nie wiedział co się dzieje dookoła. Przecierał oczy rękoma raz za razem, lecz i to nie przynosiło efektu. Ciemność ogarniała jego umysł.

 A więc przyszedł moment, kiedy Louis traci wzrok. Obecnie mam napisane 9 rozdziałów. Nie całych. Jeśli dokończę 9, wstawię 7. Proszę, komentujcie i motywujcie. Zapraszam tutaj https://spectre-fanfiction.blogspot.com/

czwartek, 29 października 2015

05|| "Jego oczy przepełnione były szczerością i dziwnym podziwem"

Kobieta nie powinna być gorsza od anioła, mężczyzna zaś tylko trochę lepszy od diabła.
Szum wody, kaskadą spływającej z wodospadu, śpiewa ptaków i szelest liści, rozchodził się po beżowym pomieszczeniu. Relaksacyjna muzyka koiła nerwy, uspokajała i wyciszała. Przyjemne dźwięki dochodziły do uszu Nanette, która leżała na wygodnym, automatycznym fotelu, rytmicznie masowana.
Od razu po śniadaniu udała się do SPA, tak samo jak co miesiąc umawiała się w pierwszą sobotę. Dbała o siebie i tego nie ukrywała. Nie była lepsza od innych, po prostu miała możliwości i z nich korzystała. Wciąż była jedynie człowiekiem. Najbardziej lubiła masaże, gdzie odprężała się w zupełności i mogła spokojnie pomyśleć. Chociaż nie wybrzydzała, kiedy młoda kosmetyczka pielęgnowała jej dłonie i paznokcie. Czuła się zdecydowanie lepiej. Wszystkie zabiegi trwały trzy godziny, a Nan była całkowicie odprężona. Po długiej solnej kąpieli, Nanette udała się do szatni. Miała jeszcze trochę czasu, a później umówiła się ze znajomymi w kawiarni. Na uczelni utrzymywała dobre kontakty z innymi studentami, nie chcąc być samotna. Czasem dobrze było wyrwać się ze szpon codzienności i monotonni wraz z towarzystwem. Nan była lubiana, jej śmiech był zaraźliwy, tak samo jak, pogodny styl bycia. Przy tej radosnej dziewczynie każdy się rozluźniał.
Ale jak to w bajkach bywa, znalazły się też te zazdrosne i zawistne koleżanki. Miała powodzenie u chłopaków, nie dało się ukryć, za to, jakby w ogóle ich nie zauważała. Nie zwracała uwagi na ich zaloty – to tylko pozory – myślały. Nie wiedziały, jak bardzo się myliły. Nie miały pojęcia, że Nan zostawia im wolną drogę do chłopaków. Tylko ci nie za bardzo byli zainteresowani, ale to już inna sprawa. Panna Elvador była spostrzegawczą osobą, umiała poznać zamiary i nastawienie drugiego człowieka w niedługim czasie znajomości. Dlatego tak łatwo wybierała osoby, z którymi miała ochotę spędzać czas i nawzajem, Nie potrzebowała nieszczerych, zakłamanych ludzi. Świat i tak był oszustem i otaczał każdego dookoła. Chciała prawdziwej przyjaźni, prawdziwej miłości, ale na to nadejdzie czas. Była młoda, a przed nią całe życie, którego nie zamierzała zmarnować. Kiedyś ktoś mądrze powiedział, że życie to gra, wyścig i z góry jesteśmy przegranymi. Bierzemy udział w tej rywalizacji, nie mając innego wyboru. To od nas zależy jak zagramy i jak przegramy. Szczęśliwie, czy nie?
Podsumowując życie Nanette, była szczęśliwa, lecz nieco samotna. Nie chciała stawać na drodze przeznaczeniu. Ono gdzieś czekało. Jak napisał Zafon, którego uwielbiała „Przeznacze­nie zaz­wyczaj cze­ka tuż za ro­giem. Jak­by było kie­szon­kowcem, dziwką al­bo sprzedawcą losów na lo­terię: to je­go naj­częstsze wciele­nia. Do drzwi nasze­go do­mu nig­dy nie za­puka. Trze­ba za nim ruszyć.”
***
Szła rynkiem miasta, mijając ludzi, którzy wracali do domu, zmęczeni po długim dniu w pracy. Słońce chowało się za zabytkowymi, katalońskimi budynkami, żegnając się ostatnimi promykami. Delikatny wiatr kołysał namiotami straganów, które stały w kręgu na placu Santa Catelina. Czerwono białe, granatowo czarne paski zlewały się w jedność. Sklepikarze powinni kończyć już pracę, ale dobrze wiedzieli, że ludzie dopiero powracają do domu. Przy okazji robili zakupy, wpychając do wiklinowych koszyków świeże owoce, czy warzywa. Na ogromnych skrzyniach piętrzyły się jabłka, które wołały Nanette do siebie. Poprawiając torebkę na przed ramieniu, ruszyła w stronę jednego ze straganów. Chyba nie umiała sobie odmówić. Nie robiła zakupów, bo o to dbała kucharka, ale zawsze mogła kupić coś dla siebie.
– Dzień dobry, panienko – mężczyzna z czarnym wąsem w białym fartuchu uśmiechnął się i założył pomarańczowy bezrękawnik. – Nasze jabłka są najsłodsze. Sprowadzone z Polski.
– Właśnie o nich myślałam – posłała mu uśmiech, wyjmując z torebki portfel. – Poproszę kilogram.
– Już, panienko – sklepikarz zważył kilka jabłek i włożył je do podwójnej siatki, aby się nie urwała, gdy Nan będzie szła. Wyznaczył cenę, a dziewczyna podała mu banknot, nie prosząc o resztę.
Mężczyzna uśmiechnął się i dołożył do jabłek kiść bananów. Wyglądały na dojrzałe i naprawdę dobre.
– Miłego dnia – powiedział, wręczając Nanette siatkę.
– Bardzo dziękuję – kiwnęła głową ze śmiechem. – Nie musiał pan.
– Proszę powiedzieć, czy były w porządku, gdy będzie pani jutro przechodzić.
– Oczywiście – obiecała i ruszyła dalej.
Po spotkaniu ze znajomymi, miała bardzo dobry humor. Siedzieli w kawiarni, dyskutując nad polityką, muzyką i językami. Nie obyło się bez złośliwych uwag i komentarzy. Było dużo śmiechu, a to Nan uwielbiała najbardziej. Czuła się rozluźniona w dobrym towarzystwie. Nadawali na tych samych falach, rozumieli bez słów.
Imprezy? Chodzili, bawili się, szaleli. To był wieku, w którym człowiek chciał zabawy. Pragnął rozrywek i braku zobowiązań. Niektórzy pili, by się odciąć od problemów, niektórzy pili, by się śmiać. Nanette nie należała do żadnej grupy pijących. Kosztowała tylko win i szampana. Inne alkohole nie wchodziły w grę, tylko dlatego, że nie przypadły jej do gustu. Znajomi namawiali jedynie na początku, później przestali. Chodziła z nimi do klubów, by móc się wyszaleć i szybko stwierdziła, że alkohol wcale nie był potrzebny do zabawy. Bez niego było również dobrze. Przynajmniej była świadoma każdego czynu, o wszystkim pamiętała, a rano nie budziła się z bólem głowy. Dzięki temu jej ojciec zawsze miał do niej zaufanie. I choć była dorosła, martwił się, ale gdy oznajmiała, że wychodzi na imprezę, wiedział, że wróci bezpieczna. Jeden telefon, a kierowca przyjeżdżał po nią i zabierał do domu. Nie chciała chodzić sama nocą przez miasto.
Zbliżyła się już osiemnasta, gdy zerknęła na zegarek. Ojciec czekał z kolacją, na pewno chciał, aby już wróciła. A Nanette wciąż kręciła się po rynku. Przecież znała drogę do domu. Chciała iść, ale wciąż pozostawała tutaj.
Rozejrzała się dookoła. Dzieci biegały wokół fontanny, proszone przez rodziców o uważanie. Ubrane w płaszcze kobiety szły do metra lub tramwaju. Mężczyźni z teczkami pod śpieszyli do domów. Chociaż nie wszyscy. Wzrok Nan przykuwał chłopak, siedzący na drewnianej skrzynce przy fontannie. Przed nim leżała szara kalimata i wydawało się, że na niej ma rozłożone książki. Dziewczyna musiała podejść bliżej, aby zorientować się, co dokładnie prezentuje. Dystans szybko się zmniejszył, a ona dostrzegła tego samego chłopaka, który wczoraj wręczył jej trzy róże. Siedział pochylony nad swoim dorobkiem. Nie myliła się, to było kilka egzemplarzy książek. Starych, lecz rozpoznała kilka dobrych autorów. Żadnej z tych lektur nie czytała.
Z powrotem zerknęła na sprzedawcę. Chłopak mógł być trochę od niej starszy. Miał na sobie jeansy i granatową bluzę, trochę za dużą. Podwinął rękawy, a ręce splótł ze sobą i uporczywie wpatrywał się w chodnik. Między jego stopami leżała książką, którą czytał. Dopiero teraz to zauważyła i możliwe, że dlatego nie zwrócił na nią uwagi.
Powoli ukucnęła, opierając siatkę z zakupami na bruku tuż obok swojej torebki.
– Przepraszam – odezwała się.
Chłopak uniósł głowę i zamarł. Tak jakby Nanette była duchem lub zjawą. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Dziewczyna zauważyła, że są niebieskie z plamkami szarości. Był przystojnym człowiekiem, z lekkim zarostem. Brązowe włosy przypominały artystyczny nieład.
– Tak? – zapytał, zwilżając językiem dolną wargę.
Nan miała wrażenie, że był zdenerwowany. Ręce mu drżały, a oddech był szybki. Zauważyła to, bo była blisko. Dzieliło ich kilkanaście centymetrów.  
– Dziękuję za róże – powiedziała, posyłając mu delikatny, czuły uśmiech. – Sprzedajesz te książki? – zerknęła na egzemplarze.
– Tak… to znaczy – odkaszlnął, pocierając ręką policzek – tak, sprzedaję. Mam ich podwójne wersje. Nie są mi potrzebne, a chętnie znajdą innych właścicieli. Jest pani zainteresowana? – zapytał uprzejmie.
– Duma i uprzedzenie – wskazała na jedną z książek. – Wiesz, że nie czytałam? Tak, jestem zainteresowana. Kupię wszystkie – powiedziała, wyjmując swój portfel. Zerknęła na karton na którym widniało koślawe „4 EURO”. Szybko odliczyła dwadzieścia euro, dodała jeszcze dziesięć i dosłownie wepchnęła chłopakowi w rękę banknoty.
Patrzył na nią zaskoczony, zaciskając palce na pieniądzach. Spojrzał na dłoń, a potem na dziewczynę. Ta wciąż się uśmiechając, chowała książki do torebki. Do domu nie miała daleko, z czego bardzo się cieszyła, bo miała trochę do zaniesienia.
– Nie musi pani płacić – wydusił z siebie, gdy zasuwała suwak torebki. – Naprawdę, proszę – wyciągnął rękę z pieniędzmi.
Dotknęła jego dłoni i uśmiechnęła się.
­ – Kupuję, więc płacę. Róże dałeś mi za darmo. Raz ci się udało – zażartowała, podnosząc się. – Masz bardzo długie palce. Myślę, że takimi dłońmi dobrze wykonywałbyś masaże.
– Co? – chłopak stanął na równe nogi, mało rozumiejąc.
Nanette roześmiała się, zakrywając ręką usta. Wyglądał na bardzo zdezorientowanego, co ją bawiło, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.
– Mógłbyś być masażystą.
– Masażystą? – zmrużył oczy, a potem lekko się uśmiechnął. – Tylko i wyłącznie, jeśli mógłbym dawać tę przyjemność pani.
– Och… - otworzyła szeroko usta, ale szybko się opamiętała. Na jej blade policzki wkradł się szkarłatny kolor. Nanette była zawstydzona po raz pierwszy od jakiegoś czasu. ­– Dziękuję. To miłe. Jestem Nanette – wyciągnęła rękę przed siebie.
– Louis – szepnął i ucałował jej dłoń.
Wręcz musnął ustami, a ją przeszedł przyjemny dreszcz.
– Lubię eksperymentować – stwierdziła, przyglądając mu się.
Widziała w nim dobrą osobę, która pogubiła się w życiu. Potrzebował pomocy. Może tego nie okazywał, bo wydawał się szczęśliwy, ale ktoś musiał być dla niego życzliwy.
– W jakim sensie? – przekrzywił głowę.
– Nieważne – machnęła ręką. – Czy nie widziałam cię gdzieś wcześniej? Przed różami. Moja pamięć mnie zawodzi mimo młodego wieku – zaśmiała się.
– W kawiarni – przyznał szczerze. – Codziennie widuję cię w kawiarni. Siedzę przy stoliku przy oknie. Nigdy mnie nie zauważałaś.
Nan zmrużyła oczy, próbując sobie coś takiego przypomnieć. Faktycznie nigdy nie rozglądała się po lokalu. Zawsze czekało ją miejsce przy kontuarze, gdzie ucinała sobie pogawędkę z Diego. Nie pamiętała tego chłopaka, ale widziała, że nie kłamał. Jego oczy przepełnione były szczerością i dziwnym podziwem. Dlaczego? Nie zna mnie – pomyślała zdumiona.
Ale on ją znał.

Bardziej niż myślała.

piątek, 16 października 2015

04|| "Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie Bóg, jego by już tu nie było"

Kiedy gaśnie wiara - Bóg umiera i staje się bezużyteczny.
Muzyka rozchodziła się w przestrzeni. Ulatywała do nieba, aby nacieszyć gwiazdy. Była bardzo donośna, choć Louis nie słyszał jej będąc w budynku filharmonii. Na to nie mógł sobie pozwolić, dlatego skorzystał z ławki. Siedział wpatrzony w ciemne tło oświetlone milionami gwiazd, które błyszczały niczym diamenty. Kiedy przymykał oczy, muzyka symfoniczna pochłaniała jego zmysły i serce. Grała w nim.
Ucieszył się jak dziecko, gdy usłyszał walc. Rozpoznawał gatunki, a czasem nawet kompozytorów. Nie miał okazji zasiąść przed orkiestrą, która tak pięknie wykonywała swoją pracę, ale wierzył, że spełni skryte marzenie. Przychodził tutaj od roku. Może nie codziennie, lecz na tyle często, aby poznać muzykę ukojenia. Brzmienie skrzypiec, dźwięki harfy… Co najbardziej uwielbiał? Fortepian. Wyobrażał sobie siebie za czarnym, błyszczącym pianinem, błądząc palcami po klawiszach i grając dla takich samych jak on. Dla takich, których przez życie prowadzi wiara i muzyka, bo wiedzą, że bez nich byliby nikim. Wiara daje otuchę i nadzieję, a muzyka uszczęśliwia i uspokaja. Mało było tych, którzy nie chcieli się zgodzić. Przynajmniej Louis nie miał okazji spotkać osób nie szanujących muzyki. Nawet ci, którzy zapowiadali się, że nie wierzą, wierzyli. Po cichu, w skryciu, nie przyznając się, wierzyli w lepsze jutro. Ponieważ to nie kosztowało, a w jakiś sposób pomagało.
Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie Bóg, jego by już tu nie było. Rozmawiał z nim, pytał, czekał na odpowiedzi. Tylko dzięki Jego pomocy natrafiał na lepsze drogi losu, a krzywda go nie spotykała. Nie był  złotym człowiekiem, nie oszukiwał się. Wyżalał temu na górze wszystkie swoje grzechy, choć wciąż nie pozostawał czysty. Bóg otwierał mu oczy, uszy i umysł. Na samym końcu otwierał dobre serce dla wszystkich. Czasami ludzie, którzy mają wszystko, nie mają nic. Czasami biedni, którzy nie mając nic, mają wszystko. Jak było z Louisem? On sam nie wiedział, ale doceniał, to co dostawał każdego dnia. Doceniał chwilę spokoju. Dziś najbardziej docenił spotkanie z Nanette. Nie rozmawiał z nią dłużej niż kilka sekund, ale w końcu… W końcu odezwał się do obiektu swoich westchnień, a ona mu odpowiedziała. Anioł o nieskazitelnej skórze, duszy i sercu. Nie był godny tego, ale zamierzał pamiętać to do końca życia. Wciąż czuł na palcach dotyk jej dłoni, kiedy podawał róże. Na samo wspomnienie uśmiechał się delikatnie, rozmarzony. Fantazjował, bo tego nikt nie mógł mu odebrać. Dawał się ponieść na ławce przed filharmonią.
Orkiestra grała coraz szybciej, coraz bardziej intensywnie, przyśpieszając bicie serce Louisa. Wyprostował się i otworzył oczy. Gdyby tylko ona mogła z nim być i dzielić chwilę tego pięknego wieczoru, kiedy to Barcelona żyje muzyką. On za to nie zdawał sobie sprawy, że ulica Ferran Valls i Taberner znajdowała się w tej samej dzielnicy, w której mieszkała Nan. Wiedział jedynie, że ona nie musiała czekać na okazję, by posłuchać tego piękna. Ona wchodziła do filharmonii, rzucając na każdego urok, zasiadała w pierwszym rzędzie i odpływała w błogim stanie. Był tego prawie, że pewien. Ten Anioł potrzebował muzyki, tak samo jak łajdak, którym był Lou.
Orkiestra ucichła, kończąc dzisiejszy koncert. Rozległy się głośne brawa, oddające szacunek i podziw dla kompozytora i muzyków. Louis wstał, wsuwając ręce do kieszeni spodni. Uśmiechnął się, zerkając przez ramię na ogromny, piękny w architekturze, budynek. Zaraz miała z niego wypłynąć fala gości, którzy spędzili dzisiaj miło wieczór. Nie chciał być popychany, potrącony, więc powoli odchodził w kierunku swojego miejsca noclegu.
Noc przykryła już miasto, latarnie oświetlały mu drogę. Powietrze było rześkie i przyjemne. Jak na jesień przypadło, było chłodno, co Louis odczuwał na własnej skórze. Nie był dobrze ubrany, bo w swoim dorobku nie posiadał cieplejszej kurtki, czy bluzy. Chociaż w dzień temperatura sięga do 20 czy 24 stopni, wtedy nie ma żadnego problemu. Niestety są też dni, kiedy naprawdę bywa zimno, czyli tak, jak dzisiaj. Całe szczęście zimy w Barcelonie są krótkie i nie takie mroźne. Louis przeżył tutaj sporo czasu, więc kolejny rok na pewno miał przed sobą. Chciałby zgromadzić w sobie jeszcze więcej pewności, aby móc porozmawiać z Nanette, podejść do niej w kawiarni. Bał się odrzucenia, choć przecież wiedział, że była dobra, zbyt dobra na nienawiści. Dlaczego jakaś bariera w jego głowie nie pozwalała mu na krok? Był mężczyzną i powinien wziąć sprawy w swoje ręce. Nigdy jeszcze nie potrzebował uwodzić, flirtować, oczarowywać. Tego wszystkiego mógł się nauczyć jedynie z książek. Ostatnią deską ratunku mogła zostać rozmowa z Diego. Kelner to amant, jak się patrzy, wypisz, wymaluj. Mógł mu doradzić w pewnych sprawach. Bardzo dobrze wiedział, jakie uczucia żywi Louis do pięknej Nan. Och tak, te uczucia były jak najbardziej prawdziwe i szczere. Uwielbienie z dnia na dzień stawało się coraz większe. Chciał patrzeć, jak odchyla głowę i śmieje się, chciał patrzeć jak jej różowe wargi zatapiają się w czarnej kawie. Chciał podziwiać, jak chudymi palcami przeczesuje brązowe, gęste włosy i pragnął poznać każdy centymetr jej ciała. Z każdą myślą, zdawał sobie sprawę, jak bardzo grzeszy, ale nie mógł tego powstrzymać. Na razie Nanette pozostawała marzeniem nieosiągalnym dla niego. To się mogło zmienić, lecz kiedy? Louis musiał uwierzyć sam w siebie, być pewnym. Tylko praca nad sobą mogła pomóc.
Przyśpieszył kroku, czując, że wiatr nabierał na sile. Kuląc się w jeansowej kurtce, wsunął ręce do jej kieszeni i skręcił w prawo. Uliczka była wąska, jednokierunkowa. Kilka samochodów zaparkowało na krawężniku, więc Louis miał problem, aby przejść po chodniku. To było naprawdę bezmyślne. Kierowcy od zawsze myślą, że są panami, bo pieszy nie miałby siły zmierzyć się z autem. Ważne, że oni zaparkowali, nieważne, że nie ma jak przejść.
Westchnął zirytowany i przecisnął się, a potem jeszcze szybciej pokonywał kolejne metry drogi. Już niewiele pozostało. Musiał zabrać swój plecak z miejsca, w którym go dziś ukrył, gdy wychodził. Nie była to skrytka, ponieważ tam chował tylko książki. Dzisiaj plecak przetrzymywał w starej, zniszczonej kamienicy. Na tej samej ulicy, na której obecnie mieszkał. Budynek naprawdę był nieodwiedzany. Nie sądził, aby ktoś zainteresował się jego rzeczami. Nie wyglądały korzystnie.
Wszedł do ciemnej klatki, a podłoga pod jego stopami zatrzeszczała. Panowała głucha cisza, Louis miał wrażenie, że słyszy bicie własnego serca. Ta cisza go nieco przerażała. Wygrzebał z kieszeni małą latarkę i zapalił ją. Światło padło na zniszczone drzwi od piwnicy. Pociągnął za metalową, prawie urwaną klamkę, i otworzył drewnianą powłokę. Na pierwszym schodku w dół leżał jego turystyczny plecak wypchany po brzegi. Tak jak przypuszczał, nikt tutaj nie przyszedł. Louis założył na ramiona bagaż i odwrócił się. Zamierzał zobaczyć, co jest na piętrze i w jakim stanie są mieszkania. Może jeśli miałby więcej szczęścia, zostałby tutaj. Na pewno byłoby cieplej niż w przewiewnym budynku parkingu.
Zaświecił latarką w stronę schodów i wszedł na górę. Wszystko trzeszczało, miał wrażenie, że obudzi całe miasto. Drewno pracowało pod jego nogami. Złapał się metalowej poręczy, idąc na drugie piętro. Ono wyglądało na mniej zniszczone. Może dzisiaj nie zobaczy za dużo, bo nie miał odpowiedniego światła, ale jutro oceni otoczenie. Nie będzie wybrzydzał, spodoba mu się każdy kąt, gdzie będzie mógł przenocować. Na piętrze znajdowały się dwie pary drzwi. Niepewnie nacisnął klamkę pierwszego wejścia. Były otwarte i od razu się uchyliły. Zawiasy zaskrzypiały, więc Lou wzdrygnął się, ale zrobił krok do przodu i wszedł do środka. Mieszkanie było prawie puste, stare meble rzucały cień na podłogę pokoju. Dwa duże, zniszczone okna wychodziły na ulicę oświetloną lampami, dawały trochę światła.
Zostawił plecak pod ścianą i podszedł do stołu na środku pomieszczenia. Odsunął krzesło, które było tylko jedno i na nim usiadł. Natychmiast poczuł ulgę… Jego nogi były zmęczone, ciało zresztą też. Pragnął się przespać. Na pewno zamierzał to zaraz zrobić. Teraz chciał nacieszyć się cichym mieszkaniem, w którym mógł zostać. Przynajmniej do rana, a to już było bardzo dużo. Na jego zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia, a na skroniach utworzyły się lekkie zmarszczki. Zmierzwił włosy i spojrzał przez okno. Wiatr kołysał koronami drzew, a te szumiały tworząc własną symfonię. Louis słyszał muzykę wszędzie, w najprostszych sytuacjach potrafił wykryć melodię świata. Tę najczęstszą rozpoczynała natura, zaraz potem ludzie. Przy takiej muzyce mógł spokojnie zamknąć oczy i odpłynąć w objęciach Morfeusza, nawet na niewygodnym, zniszczonym krześle, które zapomniało już, że ktoś z niego korzystał.
Spotkanie Nanette było przypadkiem. Louis sprzedawał róże po mieście i trafił pod uczelnię. Wiedział jak dużo osób stamtąd wychodzi, więc podchodził i grzecznie pytał. Rozumiał odmowę. Wtedy zobaczył ją. Z daleka nie widział wiele, ale kiedy podeszła… Był pewien. Nie mógł stracić takiej okazji. Dla niej to był miły gest, dla niego najważniejsza chwila w życiu. Dlatego właśnie wierzył w przypadki. To nie mogło być zaplanowane, to była szybka zmiana losu. Przypadkiem też było to, że znalazł mieszkanie w opuszczonej kamienicy i przespał całą noc, śniąc o czymś tak przyjemny, że żal było się budzić. Jednakże nadszedł poranek, a słońce wdarło się do pokoju. Louis zmarszczył czoło i zamrugał powiekami. Otworzył oczy, ale jedyne, co zobaczył, to ciemność. Tego się najbardziej obawiał. Strach sparaliżował jego ciało. Czy właśnie ziścił się jego koszmar? To, że gdy się obudzi nie zobaczy więcej słońca? Nie zdążył się pożegnać z kolorami i pięknem świata… Nie chciał jeszcze… Mrugał powiekami i kręcił głową. Był zdenerwowany i przerażony. Ktoś jednak na górze zdecydował, że to nie jest jego pora. Stracił wzrok na kilka dobrych minut, aby potem powoli zacząć widzieć. Oprzytomniał, a mroczki przed oczami zniknęły. Louis odetchnął z ulgą. Widział. Jeszcze dziś mógł widzieć.
Szatyn przeczesał swoje już nieco za długie włosy i wstał z niewygodnego krzesła. Nie był w stanie uwierzyć, że przespał na nim całą noc. Nie spadł, nie obudził się. Po prostu spał. Widocznie zmęczenie było na tyle silne. Rozejrzał się po pokoju. Ściany pomalowane były na błękitny kolor, ale farba zaczęła schodzić z biegiem lat. Brązowa, dębowa szafa stała przy drzwiach i Louis nie mógł się powstrzymać, aby do niej nie zajrzeć. Ostrożnie uchylił zniszczone drzwi. Zaskrzypiały tak samo, jak te wejściowe. Nie zobaczył nic szczególnego. Nie znalazł ubrań, ale na jednej z półek leżały partytury. Wziął do ręki pogniecione, wilgotne kartki. Miał wrażenie, że wykopał skarb. Znajdował coraz to inne, ciekawsze rzeczy. Odłożył zapisy nut na okrągły, nie duży stół. Żyrandol nad jego głową zakołysał się, gdy przez otwarte okno, wpadło więcej powietrza. Pokój nie wyglądał źle. Był salonem, ale brakowało tutaj kanapy i foteli. Może poprzedni gospodarz zabrał je ze sobą.
Louis ruszył do drzwi balkonu. Obraz mu się rozmazywał, a chciał zobaczyć na jaką ulicę wychodzą okna. Stanął przy metalowej barierce, chłonąc poranne powietrze Barcelony. Zmrużył oczy, aby dokładniej coś dostrzec. Zdumiony ujrzał przed sobą najpiękniejszą, zabytkową dzielnicę. Stare kamienice piętrzyły się na ulicy, zadbane i zamieszkane. Katedra przed nim robiła ogromne wrażenie. Wiedział, że będzie musiał ją jak najszybciej odwiedzić. Od dziecka był uczony chodzić do kościoła. Co niedziela wraz z mamą szedł na mszę. Tak było do piątego roku życia. Niewiele pamiętał, nie znał powodu, ale… ale został odebrany mamie.
Mieszkali w Londynie. Dom nie był duży, lecz matka zawsze o niego dbała. Pilnowała ogródka, sprzątała, gotowała… Jako dziecko nie zapamiętywał, aż tylu szczegółów i wieku dwudziestu pięciu lat trudno mu było przywołać te obrazy. Chodził do przedszkola, kiedy jego mamusia była w pracy. Jak przez mgłę przypominał sobie jej rysy twarzy. Była dobrą, piękną kobietą. Miała długie brązowe włosy i zielone oczy, może dlatego źrenice Louisa były mieszanką lazuru i szmaragdu. Pamiętał jej uśmiech. Zawsze szczerze radosna całowała go w policzek, gdy wracała z pracy. Nie znał swego ojca, nigdy o nim nie słyszał. Był na tyle mały, że nie pytał. Mama go kochała. On to wiedział. A on kochał swoją mamusię. Tylko dlaczego jego bajka się skończyła?
Pewnego dnia, zwykłego dnia, kiedy miał iść do przedszkola, ktoś zapukał do drzwi. Louis stał w holu ubrany w buciki i kurteczkę. Czekał, aż mama weźmie torebkę i wyjdą. Zawołał głośno, słysząc stukanie. Kobieta niczego nie świadoma otworzyła drzwi. W progu stali nieznajomi dla Louisa ludzie. Rozmawiali o czymś poważnym z mamusią, widział, że była przerażona. Lou płakał razem z mamą, gdy dwie kobiety go zabierali. Nic nie mógł zrobić, tak samo jak jego mama. Nie rozumiał. Został przewieziony do specjalnego ośrodka. Teraz wiedział, że był to sierociniec. Nigdy nie powrócił już do domu. Wychowywał się między obcymi dziećmi, nie rozmawiał z nimi. Był cichym, spokojnym dzieckiem, a opiekunowie nie mieli z nim problemu. Wykonywał zadania i ćwiczenia. Nie pozwalał, aby na niego krzyczano bez powodu. Od zawsze był samotnikiem, więc nie nalegali na kontakt z innymi dziećmi. To nie przynosiło skutków. Tak dojrzewał, w odosobnieniu, ucząc się, czytając i modląc. Pragnął wrócić, odnaleźć swą matkę… Ale z każdym następnym rokiem jej obraz nikł w jego głowie. Dlaczego go nie odwiedzała? Miała do tego prawo. Musiała mieć. Jeśli został zabrany z powodów finansowych, to mogła go czasem zobaczyć. A może jednak nie mogła? Ktoś postanowił zrobić z ich życia koszmar. Udało się. Ona cierpiała bez syna, on cierpiał bez matki. Byli rozłączeni na lata, nie mogąc nic z tym zrobić.
Ludzkie łzy to z jed­nej stro­ny wy­raz og­ro­mu cier­pienia, lecz z dru­giej także ul­ga. Ra­zem z łza­mi wypływa cier­pienie, by zro­bić miej­sce na nową, ko­lejną falę bólu. Inaczej ból przes­tałby się w nim mieścić. ~Dorota Terakowska
Louis często płakał. Pozwalał oczyścić swoją duszę, bo wiedział, że to mu pomaga. W ciszy swojego pokoju, który dzielił z jakimś chłopakiem, bodajże – Johanem, planował przyszłość. Skończył osiemnaście lat i uciekł. Daleko, przed siebie. Choć na początku chciał wrócić do domu, nie znał adresu. Administracja ośrodka podała mu tę informację, jednak okazało się, że jego matka już tam nie mieszka. Nie miał możliwości szukania dalej. Nie zamierzał stać w miejscu. Być może się poddał, ale do tego wniosku jeszcze nie doszedł. Wyjechał z pieniędzmi, które dostał na dobry start. Wyjechał daleko, zostawiając bagaż przeszłości w chłodnym, deszczowym Londynie. I nie zamierzał wracać. Nie wiedział, co miałoby go z powrotem tam sprowadzić, ale na razie nie dopuszczał do siebie takiej świadomości. Żył w pięknej Hiszpanii i cieszył się każdym dniem. Nie posiadał obywatelstwa, tak samo jak stałej pracy i mieszkania. Tak naprawdę nikt nie szukał Louisa Tomlinsona, nikt o nim nie mówił. Ukrywał się między uliczkami, nie dając o sobie znać. Czuł się szczęśliwy i byłby, nawet leżąc w więziennej celi.
Wypuścił z ust powietrze i uśmiechnął się wesoło. Powoli zwilżył językiem dolną wargę. Burczenie w brzuchu, uświadomiło mu, jak bardzo był głodny. Za chwilę zamierzał pójść do Coffee Isabel, aby jak co dzień, wykonać swój obowiązek. Na razie… jeszcze przez chwilkę, chciał nacieszyć się mieszkaniem.
Odwrócił się i ruszył w dalszą wędrówkę. Przez korytarz przeszedł do niewielkiej kuchni. Wyposażona była w lodówkę, kilka szafek i nawet znalazł sztućce. Cóż mu z tego, jeśli nie było tu wody i prądu? Musiał coś wymyślić. Nie chciał wracać na parking, nie było mu źle, ale mogło być lepiej.
Przeszedł dalej, ściągając z siebie jeansową kurtkę i koszulkę. Musiał jak najszybciej odwiedzić pralnię. Kończyły mu się czyste ubrania, przecież nie miał ich wiele. Westchnął i rzucił rzeczy obok plecaka. Popchnął drewniane drzwi, z których schodziła farba i wszedł do środka. Oniemiał. Stal jak wryty w podłogę. W niewielkim pokoju na całą długość ściany rozciągała się biblioteczka. Półki uginały się pod ciężarem książek. Stare, zapraszające do czytania egzemplarze… Louis nie mógł w to uwierzyć. Ktoś zostawił w samotności najpiękniejsze co mogło istnieć. Książki. Świat, w którym wszystkie problemy znikały. A teraz on tu stał i miał to na wyciągnięcie ręki. Nie zamierzał rezygnować. Wiedział, że musi się nimi zaopiekować. Każda książka potrzebowała właściciela. Ponieważ stał w szoku, nie był w stanie się rozejrzeć. Dopiero po dłuższej chwili ochłonął, pokręcił głową i ruszył do regału. Jego wzrok przykuł brązowe, stare pianino stojące przy oknie. Zmrużył oczy, wyostrzając obraz. Pianino. Nigdy nie grał na pianinie… To musiało być nieco rozstrojone, a on nie znał się na instrumentach. Tak bardzo chciał zagrać, spróbować chociaż. Tyle razy słyszał mazury i polonezy z filharmonii, wierzył, że on też potrafił. Na pianinach znał się tylko jeden z znajomy dla Louisa, człowiek…
~*~
Kiedy tylko don Alberto dowiedział się o znalezionym mieszkaniu, nie przestawał mówić. Louis siedział na schodkach za kawiarnią i obierał pomarańczę. Śmiał się z szefa lokalu, który wyglądał na jeszcze bardziej podekscytowanego niż on sam. Don Alberto nie widział w tym nic zabawnego.
– Louis, chłopie! – wykrzyknął, unosząc ręce do góry. Rękawy koszuli podwinęły mu się przy tym ruchu. – Jesteś szczęściarzem.
– Bez wody, prądu i z zepsutym pianinem – odpowiedział mu rozbawiony. – Nie będę narzekał, nie mogłem trafić lepiej – dodał, po czym wsunął do ust soczysty kawałek owocu.
– Właśnie. Widzisz, ja ci mogę pomóc. Na pianinach znam się jak mało kto. Może nie gram, ale naprawiam. Z dziada pradziada, a kawiarnia… no z czegoś musiałem utrzymać rodzinę, sam rozumiesz – tłumaczył, gestykulując, a Louis kiwał głową. – Agregat prądu też jestem w stanie załatwić. Cieszę się, że wreszcie znalazłeś porządne miejsce i nie będziesz się włóczył. Bądź, co bądź, martwię się o ciebie. Diego również.
– Dziękuję – odpowiedział szczerze chłopak.
­– Od tego są przyjaciele – rzekł don Alberto, wypinając pierś do przodu. – Postaram się o prąd w kamienicy. Mam pewne znajomości, popytam, porozmawiam. Może nie ujawnimy twojej tożsamości, jeśli będziesz płacił regularnie. Przydałaby ci się praca na stałe, ale wiem, że to nie jest możliwe.
– Jakoś daję radę… - Lou westchnął i włożył do ust kolejny kawałek. Sok popłynął mu po brodzie. Wytarł kropelki rękawem koszulki.
– Tak, tak – mężczyzna machnął ręką. – Na razie zrobimy to, co powiedziałem. Ach, zapomniałbym. Diego ma dla ciebie worek ubrań. On już w nich nie chodzi, a tobie mogą się przydać. Tylko jesteś strasznym chuderlakiem, nie wiem, czy nie będą na tobie wisieć.
– Przyjmę wszystko z ogromną wdzięcznością. Czy mogę jakoś pomóc? – podniósł się, ale don Alberto znów go usadził.
– Towar już rozładowałeś, taka była umowa. Nic więcej nie potrzeba. Może chcesz się wykąpać? Jakie masz plany na dzisiaj? Zjesz z nami obiad? Isabel przygotuje coś dobrego… - spojrzał z wahaniem na chłopaka.
Ten uśmiechnął się w dziecięcy, szczery uśmiech. Był szczęśliwy i wdzięczny. Nie mógł go trafić większy zaszczyt. Otaczali go wspaniali ludzie, zawsze skłonni do pomocy. On nigdy nie chciał prosić.
– Wsiadaj – mężczyzna wskazał na ciężarówkę. – Zawieziemy ten worek, nie będziesz wlókł się przez całe miasto. Zabierzemy też kilka baniaków z wodą.
– Ale ja chciałem… Kogoś spotkać – szepnął zawstydzony.
Na jego policzkach pokazały się rumieńce. Don Alberto prychnął rozbawiony. Dobrze wiedział o kogo chodzi. Tego nie dało się ukryć. Louis przyglądał się tylko jej.
– Zostaw romanse na później. Jedziemy. Louis, ona i tak przyjdzie tu jutro. I następnego dnia. A ty wciąż będziesz siedział i nic do niej nie powiesz.
– Bardzo zabawne – mruknął szatyn, podnosząc się.
Wrzucił skórki pomarańczy do kosza i wsiadł do kabiny ciężarówki. Nie zamierzał o tym rozmawiać. Wiedział, że czas się odezwać. Tylko… tylko on się bał.


 Hej, skarby! Smutno mi po 365Days. Tak, myślę nad drugą częścią, ale waham się. Wybaczcie. Jak podoba wam się ten rozdział? Proszę, komentujecie i wspierajcie!

sobota, 3 października 2015

03|| "Czasami przechodni snuli opowieści znikąd o domu, który straszy."

Uśmiech jest najprawdziwszym, kiedy jednocześnie uśmiechają się oczy.
Nanette pchnęła dębowe drzwi z kolorową szybą i wkroczyła do ulubionej kawiarni, w której unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i ciastek. Jej nozdrza wypełniła ta piękna woń, więc twarz rozjaśnił szeroko uśmiech. Poprawiła czarną torebkę, trzymaną na przed ramieniu i podeszła do blatu. Kawiarnia nie była zapełniona. W lokalu znajdowało się około pięciu klientów i nikt nie stał przy kasie, Nan nie musiała czekać.
Zgrabnie usiadła na wysokim krześle, odpinając guziki granatowego płaszcza. Kasztanowe włosy przerzuciła na prawe ramię i posłała wesoły uśmiech Diego, który odwrócił się od szafki ze szklankami do latte. Wytarł ręce w białą ściereczkę, idąc w stronę lady. Oparł ręce o blat, patrząc w zielone oczy klientki.
– Mógłbym się w nich zakochać – stwierdził pewnego dnia.
Nanette spojrzała na niego poważnie, a potem po prostu wybuchnęła śmiechem. Diego sam nie umiał się powstrzymać. Śmiał się razem z nią. I chociaż się nie zakochał, do dziś prawił jej komplementy. Nan wiedziała, że są jedynie dobrymi znajomymi, którzy spotykają się codziennie rano, gdy ta odwiedza kawiarnię na rogu. Sama nie pamiętała, jak ją odnalazła. To znaczy, kawiarnia nie była skryta między budynkami, ale Nan nie wie jak się tu znalazła. Może po prostu miała po drodze. Później zakochała się w tym miejscu nie odwracalnie… Każde wyjaśnienie jest dobre. To było najbliższe prawdy.
– Cóż mogę podać? – spytał Diego.
– Espresso, jakbyś nie wiedział – mruknęła, poprawiając kołnierzyk białej koszuli. – Espresso, poproszę – dodała z uśmiechem.
Nie umiała być niemiła, zadufana. Nie była taka, ojciec wychował ją bardzo dobrze. Chociaż miał dużo obowiązków zawsze znajdywał czas. Od kiedy na świat przyszedł jego cud – Nanette, wiedział, że musi ją chronić. Była krucha i delikatna. Łatwo było zranić tę wrażliwą dziewczynę, chociaż wydawała się być śmiała. Nie zdarzyło się jeszcze, by chowała się w cieniu. Nanette Elvador zdecydowanie szła przez życie z uniesioną głową, nawet wtedy, gdy po jej twarzy płynęły słone łzy. Nieraz mogła się poddać, ale czy osiągnęłaby sukces, do którego zmierzała? Z pewnością nie, bo z przeciwnościami losów trzeba było sobie poradzić. Ludzie miewali gorsze problemy od niej i to było jej myślą pocieszającą.
Jeśli kobieta jest szczęśliwa, jest także piękna.
Nanette wiedziała, że podoba się mężczyznom. Oni nigdy tego nie ukrywali, uwodzili, flirtowali, próbowali poderwać. Czasami ich sposoby były dosyć zabawne. Doceniała starania, ale nie brała tego na poważnie. Miłość nie szuka, miłość jest albo jej nie ma – stwierdził kiedyś Jan Twardowski. Nie wiązała się, nie chodziła na randki. Była szczęśliwa i wcale nie samotna. Miała cały świat, książki i tatę. Mogła pragnąć więcej? Gdyby na swojej drodze spotkała tego jedynego mężczyznę, wiedziałaby o tym, czuła. Nie przeszedłby obok nie zostawiając po sobie śladu. Ile potrzebowała na to czasu? Miesiąc? Rok? Może pięć lat? Nie przyśpieszała przyszłości, los rozdawał karty jak chciał.
Piękna Nanette pragnęła się rozwijać. Była mądrą, oczytaną i błyskotliwą kobietą – co już wielu doceniło. Studiowała filologię hiszpańską, a jej celem było nauczanie w szkole. Uwielbiała dzieci, miała błogą cierpliwość i nie denerwowała się tak łatwo. Od kiedy pamięta bycie nauczycielem było jej marzeniem i miało się niedługo spełnić. Rozumiała, że zawód wymagał naprawdę dokładności. Była na to przygotowana. Ojciec mocno ją wspierał w dążeniu do celu. Nie pozwolił się poddać, opłacał studia i wszystkie materiały. Nie był skąpy, ani biedny. Wiodło im się bardzo dobrze.
Julian prowadził galerię obrazów. Sprzedawał dzieła znane i mniej znane. Te, których nigdy nie sprzedał, wisiały na ścianie, aby wszyscy mogli je podziwiać. To chyba jasne czyje obrazy znalazły się w tym specjalnym mieście – jego żony i matki Nan. Nie dało się ukryć, że Mia miała wielki talent, chociaż nie zasłynęła w świecie malarstwa zanim odeszła. Nanette nie znała mamy, kochała ją, lecz nie znała. Wiedziała jedynie, że nigdy nie zostanie zastąpiona. Serce jej ojca było zajęte, aż do śmierci. Otuchy dodawała jej świadomość, że Julian był szczęśliwy.
Panna Elvador marzyła. Każdy człowiek na ziemi ma prawo do marzeń. One są jak baloniki. Powietrze to szczęście, które je wypełnia. Unoszą się do nieba, kiedy tylko zostaną spełnione. Ile baloników zniknęło z widoku Nanette? Już kilka, ale wciąż nie wszystkie. Przybywały nowe, zmieniały się cele. Chociaż jeden z baloników znajdował się tam od zawsze. Prócz bycia nauczycielem, brunetka o pięknych, zielonych oczach, chciała podróżować. Nie dane jej było zwiedzić za wiele. Między studiami pomagała ojcu
w rodzinnej firmie. Była menadżerem galerii i bardzo dużo znajdowało się na jej głowie, choć liczyła sobie dopiero dwadzieścia trzy wiosny. W pracy pomagała dokładność, precyzja
i staranność. Gdy się za coś brała, zawsze kończyła z dobrym rezultatem, więc ojciec nie potrzebował lepszej prawej ręki. Przychody były na tyle duże, że ich dom był naprawdę pięknym budynkiem w starej, zadbanej dzielnicy. Na wakacje też byłoby ich stać, ale żadne
z nich nie miało czasu. Odpoczywali w zaciszu domu przy muzyce lub też wciągnięci
w książki.
            W swoim pokoju, Nanette planowała podróż. Przesuwała palcami po dużej mapie, rozłożonej na drewnianym, sosnowym biurku. Nie umiała się zdecydować, chciała zwiedzić tak wiele. Zobaczyć tyle miejsc i poznać mnóstwo kultur. Kiedy? Nie wiedziała. Nie wszystko dało się sprecyzować. Na razie starannie zapisywała w czerwonym zeszycie wycieczkę. Do tej pory udało jej się wybrać kraje Europy. Między innymi zakreśliła Anglię, gdzie jej celem był Londyn, ale i Birmingham. W nim opatrzyła sobie rzymskokatolicką katedrę, którą koniecznie zamierzała zobaczyć. Kolejne państwo to Austria, a zaraz po niej Francja i Szwajcaria. Na sam koniec zostawiła Wenecję, którą także pragnęła zwiedzić. Weźmie aparat i uwieczni każdy zabytek. Będzie idealnie. A potem? Potem napisze książkę. Chociaż jeszcze nie wiedziała o czym, planowała coś stworzyć. Najwidoczniej wiele odziedziczyła po matce. No dobrze, nie umiała malować, ale pisanie szło jej coraz lepiej. Wiele wydawnictw doceniło próbki Nan. Jednak ona nic z tym nie robiła, na razie czekała na natchnienie, tego potrzebowała. Wierzyła, że zakochana osoba tworzy zupełnie inaczej. Nie miała okazji przeczytać wszystkich książek mamy, a ta wydała ich aż trzy. Tej ostatniej nie udało się znaleźć, była tylko jedynym egzemplarzem.
            Ponieważ Julian był spokojny o swą córkę, ta miała wiele swobody. Najczęściej wychodziła wieczorami na spacery, kiedy Barcelona zasypiała. Krążyła po deptakach, gdzie za rogiem czaił się muzyk, grający na skrzypcach. Taka wiele razy go mijała, a nie znała imienia. Zatrzymywała się, lecz nie rozmawiali. On jedynie grał. Gdy kończył Nanette odchodziła i wolnym krokiem powracała do domu, aby zamknąć się w swoim pokoju. Opadała na miękkie łóżko i dawała powiekom opaść, a sen ogarniał jej umysł.
            Zdawała sobie sprawę, jak wielkie szczęście miała w życiu. Nigdy nie była głodna, nigdy nie cierpiała z samotności. Miała wszystkiego pod dostatkiem i mogła zyskać więcej. Wiedziała, że istnieją ludzie potrzebujący, wtem pomagała. Dziewczyna o wielkim sercu – mówili, uśmiechała się jedynie, lecz nie odpowiadała. Litujesz się – powiadali. Kręciła głową, ale również nie komentowała. Gdy mogła – dawała. Bo bogaty jest ten kto daje, a nie ten kto bierze. Każdy człowiek był ważny i miał swoją wartość, każdego więc traktowała równo. Nie pozwalała sobie oceniać kogoś, niczym książki po zobaczeniu okładki. Brudne ubranie o niczym nie świadczyło. To co zewnętrzne nigdy nie pokaże tego, co jest wewnątrz człowieka.
Ludzie patrzyli na nią i oceniali. Piękna, bogata – zapewne zadufana. Nie wiedzieli, jak bardzo się mylili. Nanette była skromną dziewczyną, choć uwielbiała o siebie dbać. Uważała, że styl był ważny i skoro miała możliwość, pilnowała tego. Nie czuła się lepsza, po prostu robiła to dla siebie samej i swego samopoczucia.
            – Espresso – usłyszała przy sobie i wybudziła się z letargu.
Miała wrażenie, że coś ją ominęło, kiedy odpływała w marzeniach oraz myślach. Potrząsnęła głową i spojrzała na Diego, który stawiał białą filiżankę kawy tuż przy jej ręce.
– Bardzo dziękuję – odparła z uśmiechem i sięgnęła do parującego naczynia.
Diego odszedł, aby przyjąć zamówienie od klientki, która weszła do lokalu dwie minuty temu. Tego Nan nie zauważyła. Kobieta była zadbana, wyglądała elegancko. Na sobie miała ciemny płaszcz. Wysokie szpilki dodawały jej wzrostu. Klientka nie uśmiechała się. Odgarnęła brązowe, proste włosy, patrząc na menu. Wyglądała na zmęczoną, lecz mimo wszystko starała się nie okazywać emocji. Wyglądała na około czterdzieści lat, może trochę więcej. Najwidoczniej to również chciała ukryć. Nan uznała, że są ją męczyło. Nie była psychologiem, ale umiała wykryć niektóre zachowania. W tym przypadku raczej się nie myliła.
Odwróciła wzrok od kobiety i skupiła się na piciu kawy. Rzadko kiedy rozglądała się po lokalu. Wiedziała, że ludzi peszy czyjeś spojrzenie, czują się obserwowani. Zostawiała każdemu przestrzeń osobistą, chociaż sama czuła się lustrowana. Tak jak na przykład teraz. Miała wrażenie, że ktoś na nią patrzył. Nie podniosła głowy. Starała się odrzucić od siebie podejrzenia i upiła łyk czarnej, mocnej kawy. Musiała mieć dzisiaj dużo energii, czekał ją dzień męczących zajęć. Czasem wykładowcy za wiele wymagali. Chociaż też byli ludźmi, nie zdawali sobie sprawy ile studenci mają na głowie. Nie byli wyrozumiani, ci którzy się poddali, odpadali. Ale nie Nan. Ona wiedziała, co chce w życiu robić i choćby po trupach, zamierzała dążyć do celu.
– Diego, muszę już iść – zwróciła uwagę przyjaciela, podając mu kartę.
–Więc miłego dnia na uczelni – uśmiechnął się do niej, dokonując zapłaty. – Nie daj się im.
– Och, dzięki, panie kelner – wywróciła oczami i wstała. – Pracuj, pracuj. Cześć.
Diego zaśmiał się i wrócił do klientki. Nanette wyszła z kawiarni, przewieszając torebkę na ramieniu. Zapięła płaszcz, gdy mocny wiatr zawiał. Chłodne dni następowały coraz częściej, zwiastując jesień. Niestety lato dobiegło końca. Nie mogła powiedzieć, że zima  i jesień to były jej ulubione pory roku. Wręcz przeciwnie. Kochała ciepło i słońce. W dni, kiedy nie chodziła na studia, ponieważ były wakacje, ale i nie musiała pracować, brała książkę i gnała na plażę. Tłumy szukały wolnego miejsca, ona zawsze miała szczęście i udawało jej się wcisnąć. Wystarczyła godzina, dwie, a jej alabastrowa skóra nabierała koloru, choć i tak nie wyglądała na bardzo opaloną. Nic nie mogła na to poradzić, taki typ urody. Oczywiście, może pomogłoby solarium, ale nie była zwolenniczką takich metod. Może była potomkiem albinosa? Gdy była młodsza wyglądała jak porcelanowa lalka. Teraz zyskała trochę więcej ciemniejszej barwy skóry, ale nie była to wielka różnica. Jednakże nie narzekała, patrząc w lustro. Akceptowała siebie. Zewnętrznie i wewnętrznie. Każdy człowiek ma wady, ale i każdy człowiek ma zalety. Nie można składać się tylko z jednego. Wszystko komponuje całość.
***
Nauka to pokarm dla rozumu.
Nan biegła w stronę biblioteki, mijając setki studentów. Starała się nikogo nie potrącić, chociaż bardzo się śpieszyła. Na następne zajęcia potrzebowała odpowiednich materiałów. Musiała wypożyczyć książkę i skserować parę stron. Ile miała czasu? Zaledwie dwadzieścia minut i nie było to wiele.
Prawie potykając się, wbiegła po marmurowych schodach na drugie piętro ogromnej uczelni. Znalazła się w wielkiej sali wypełnionej książkami. Niektórzy zajmowali miejsce przy stołach, ucząc się i powtarzając, a inni krążyli między regałami. Nan szybko podeszła do biurko bibliotekarki.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się. – Szukam tej pozycji – podała starszej pani kartkę z tytułem.
Pracownica poprawiła okulary zsuwające jej się z nosa i mruknęła coś pod nosem. Wpisała w komputer nazwę, aby wyświetlił się regał i półka. Odnalazła odpowiednie miejsce.
– Dział szósty, regał pierwszy, półka od dołu – rzuciła znudzonym tonem głosu i wróciła do przeglądania pisma dla gospodyń domowych.
– Dziękuję, proszę pani. Więcej życia – odparowała Nanette i ruszyła we wskazane miejsce.
Czas szybciej płynął. Znalazła książkę, a teraz musiała ją skserować. Założyła potrzebne strony i poszła wypożyczyć poradnik. Zdąży… Nie miała innego wyjścia, musiała.
***
Gdy opuszczała budynek uczelni, było już ciemno. Zegarek wskazywał siedemnastą, a Nanette była okropnie głodna. Marzyła o ciepłej, dobrej kolacji i kieliszku wina. Gosposia zapewne nie zawiedzie, bo świetnie gotowała. Julian nie lubił tego robić, zresztą nie potrafił. Nan umiała, ale rzadko kiedy miała czas. Korzystali z pomocy kucharki, jak i sprzątaczki, która przychodziła co trzy dni, aby pomóc posprzątać ten ogromny dom. Julian już zapisał go w spadku dla swojej jedynej córki. Nigdy nie wiedział, kiedy nadejdzie dzień ostateczny, więc wolał być przygotowany.
Nan wyjęła z torebki skórzane rękawiczki i założyła je, nie chcąc odmrozić dłoni. Nie było, aż tak zimno, ale jej skóra była wrażliwa.
– Może różę? – usłyszała łagodny, męski głos.
Podniosła głowę i zauważyła przed sobą młodego chłopaka, który był w nieco powycieranych ubraniach, ale wyglądał na czystego. Uśmiech miał miły. W rękach trzymał kosz z niebieskimi i czerwonymi różami.
–  Poproszę – kiwnęła głową, nie mając sumienia odmówić. Sięgnęła do torebki po portfel. – Ile?
– Za piękny uśmiech – odparł chłopak, wręczając jej trzy niebieskie kwiaty. – Miłego wieczoru – dodał, a potem zniknął między tłumem studentów.
Nanette przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła przed siebie. Była co najmniej zaskoczona, już dawno nikt nie był tak uprzejmy. Uśmiechnęła się pod nosem, ruszając w stronę domu. Nie miała daleko, więc nie korzystała z samochodu. Nie spóźniała się i dlatego wolała spacer. Ruch to samo zdrowie.
Dom Elvadorów był ogromnym budynkiem z okazałą bramą i ogrodzeniem. Architektura była dopasowana do staroświeckiej Barcelony. Wielkie okiennice były teraz otwarte, dodawały mroczności, ale i uroku. Wszystko zgrywało się w idealną całość. Czasami przechodni snuli opowieści znikąd o domu, który straszy. Nie była to prawda. Odkąd Julian kupił posiadłość, zaczęła ona tętnić życiem. To wszystko za sprawą kobiecej ręki i ogromnego serca do najmniejszych szczegółów. Nanette chciała, żeby kochali to miejsce. Nie przeliczyła się. Zadbała o wszystko.
Dziewczyna weszła do środka, a lokaj Joseph odebrał od niej płaszcz.
– Piękne róże, proszę pani – zauważył, odwieszając materiał.
– Tak, piękne – uśmiechnęła się, chowając nos w delikatnych płatkach. – Gdzie mój tata?
– Ojciec odpoczywa w swoim pokoju, panienko – skinął głową.
– Nie będę mu przeszkadzać – stwierdziła Nan i ruszyła do kuchni, gdzie zapewne już czekał obiad.
Joseph nauczony  był kultury i manier. Zawsze zwracał się do niej z szacunkiem. Nie mogła go oduczyć. Wolała, gdyby mówił jej po imieniu. Cóż mogła zrobić. Joseph uważał, że tak nie wypada i pozostawał przy swoim. Pracował u nich bardzo długo. Nawet wtedy, gdy mieszkali w mniejszym domie, on był. Pomagał, woził Nan do szkoły, odbierał – to przyjaciel rodziny, który zasłużył na takie miano.

Co jest w tym opowiadaniu nie tak, że tak mało osób go komentuję? Liczba obserwatorów mnie szokuje. Ale komentarzy rozczarowuje. Piszę dla Was i chciałabym uzyskać jakąkolwiek opinię.