piątek, 16 października 2015

04|| "Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie Bóg, jego by już tu nie było"

Kiedy gaśnie wiara - Bóg umiera i staje się bezużyteczny.
Muzyka rozchodziła się w przestrzeni. Ulatywała do nieba, aby nacieszyć gwiazdy. Była bardzo donośna, choć Louis nie słyszał jej będąc w budynku filharmonii. Na to nie mógł sobie pozwolić, dlatego skorzystał z ławki. Siedział wpatrzony w ciemne tło oświetlone milionami gwiazd, które błyszczały niczym diamenty. Kiedy przymykał oczy, muzyka symfoniczna pochłaniała jego zmysły i serce. Grała w nim.
Ucieszył się jak dziecko, gdy usłyszał walc. Rozpoznawał gatunki, a czasem nawet kompozytorów. Nie miał okazji zasiąść przed orkiestrą, która tak pięknie wykonywała swoją pracę, ale wierzył, że spełni skryte marzenie. Przychodził tutaj od roku. Może nie codziennie, lecz na tyle często, aby poznać muzykę ukojenia. Brzmienie skrzypiec, dźwięki harfy… Co najbardziej uwielbiał? Fortepian. Wyobrażał sobie siebie za czarnym, błyszczącym pianinem, błądząc palcami po klawiszach i grając dla takich samych jak on. Dla takich, których przez życie prowadzi wiara i muzyka, bo wiedzą, że bez nich byliby nikim. Wiara daje otuchę i nadzieję, a muzyka uszczęśliwia i uspokaja. Mało było tych, którzy nie chcieli się zgodzić. Przynajmniej Louis nie miał okazji spotkać osób nie szanujących muzyki. Nawet ci, którzy zapowiadali się, że nie wierzą, wierzyli. Po cichu, w skryciu, nie przyznając się, wierzyli w lepsze jutro. Ponieważ to nie kosztowało, a w jakiś sposób pomagało.
Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie Bóg, jego by już tu nie było. Rozmawiał z nim, pytał, czekał na odpowiedzi. Tylko dzięki Jego pomocy natrafiał na lepsze drogi losu, a krzywda go nie spotykała. Nie był  złotym człowiekiem, nie oszukiwał się. Wyżalał temu na górze wszystkie swoje grzechy, choć wciąż nie pozostawał czysty. Bóg otwierał mu oczy, uszy i umysł. Na samym końcu otwierał dobre serce dla wszystkich. Czasami ludzie, którzy mają wszystko, nie mają nic. Czasami biedni, którzy nie mając nic, mają wszystko. Jak było z Louisem? On sam nie wiedział, ale doceniał, to co dostawał każdego dnia. Doceniał chwilę spokoju. Dziś najbardziej docenił spotkanie z Nanette. Nie rozmawiał z nią dłużej niż kilka sekund, ale w końcu… W końcu odezwał się do obiektu swoich westchnień, a ona mu odpowiedziała. Anioł o nieskazitelnej skórze, duszy i sercu. Nie był godny tego, ale zamierzał pamiętać to do końca życia. Wciąż czuł na palcach dotyk jej dłoni, kiedy podawał róże. Na samo wspomnienie uśmiechał się delikatnie, rozmarzony. Fantazjował, bo tego nikt nie mógł mu odebrać. Dawał się ponieść na ławce przed filharmonią.
Orkiestra grała coraz szybciej, coraz bardziej intensywnie, przyśpieszając bicie serce Louisa. Wyprostował się i otworzył oczy. Gdyby tylko ona mogła z nim być i dzielić chwilę tego pięknego wieczoru, kiedy to Barcelona żyje muzyką. On za to nie zdawał sobie sprawy, że ulica Ferran Valls i Taberner znajdowała się w tej samej dzielnicy, w której mieszkała Nan. Wiedział jedynie, że ona nie musiała czekać na okazję, by posłuchać tego piękna. Ona wchodziła do filharmonii, rzucając na każdego urok, zasiadała w pierwszym rzędzie i odpływała w błogim stanie. Był tego prawie, że pewien. Ten Anioł potrzebował muzyki, tak samo jak łajdak, którym był Lou.
Orkiestra ucichła, kończąc dzisiejszy koncert. Rozległy się głośne brawa, oddające szacunek i podziw dla kompozytora i muzyków. Louis wstał, wsuwając ręce do kieszeni spodni. Uśmiechnął się, zerkając przez ramię na ogromny, piękny w architekturze, budynek. Zaraz miała z niego wypłynąć fala gości, którzy spędzili dzisiaj miło wieczór. Nie chciał być popychany, potrącony, więc powoli odchodził w kierunku swojego miejsca noclegu.
Noc przykryła już miasto, latarnie oświetlały mu drogę. Powietrze było rześkie i przyjemne. Jak na jesień przypadło, było chłodno, co Louis odczuwał na własnej skórze. Nie był dobrze ubrany, bo w swoim dorobku nie posiadał cieplejszej kurtki, czy bluzy. Chociaż w dzień temperatura sięga do 20 czy 24 stopni, wtedy nie ma żadnego problemu. Niestety są też dni, kiedy naprawdę bywa zimno, czyli tak, jak dzisiaj. Całe szczęście zimy w Barcelonie są krótkie i nie takie mroźne. Louis przeżył tutaj sporo czasu, więc kolejny rok na pewno miał przed sobą. Chciałby zgromadzić w sobie jeszcze więcej pewności, aby móc porozmawiać z Nanette, podejść do niej w kawiarni. Bał się odrzucenia, choć przecież wiedział, że była dobra, zbyt dobra na nienawiści. Dlaczego jakaś bariera w jego głowie nie pozwalała mu na krok? Był mężczyzną i powinien wziąć sprawy w swoje ręce. Nigdy jeszcze nie potrzebował uwodzić, flirtować, oczarowywać. Tego wszystkiego mógł się nauczyć jedynie z książek. Ostatnią deską ratunku mogła zostać rozmowa z Diego. Kelner to amant, jak się patrzy, wypisz, wymaluj. Mógł mu doradzić w pewnych sprawach. Bardzo dobrze wiedział, jakie uczucia żywi Louis do pięknej Nan. Och tak, te uczucia były jak najbardziej prawdziwe i szczere. Uwielbienie z dnia na dzień stawało się coraz większe. Chciał patrzeć, jak odchyla głowę i śmieje się, chciał patrzeć jak jej różowe wargi zatapiają się w czarnej kawie. Chciał podziwiać, jak chudymi palcami przeczesuje brązowe, gęste włosy i pragnął poznać każdy centymetr jej ciała. Z każdą myślą, zdawał sobie sprawę, jak bardzo grzeszy, ale nie mógł tego powstrzymać. Na razie Nanette pozostawała marzeniem nieosiągalnym dla niego. To się mogło zmienić, lecz kiedy? Louis musiał uwierzyć sam w siebie, być pewnym. Tylko praca nad sobą mogła pomóc.
Przyśpieszył kroku, czując, że wiatr nabierał na sile. Kuląc się w jeansowej kurtce, wsunął ręce do jej kieszeni i skręcił w prawo. Uliczka była wąska, jednokierunkowa. Kilka samochodów zaparkowało na krawężniku, więc Louis miał problem, aby przejść po chodniku. To było naprawdę bezmyślne. Kierowcy od zawsze myślą, że są panami, bo pieszy nie miałby siły zmierzyć się z autem. Ważne, że oni zaparkowali, nieważne, że nie ma jak przejść.
Westchnął zirytowany i przecisnął się, a potem jeszcze szybciej pokonywał kolejne metry drogi. Już niewiele pozostało. Musiał zabrać swój plecak z miejsca, w którym go dziś ukrył, gdy wychodził. Nie była to skrytka, ponieważ tam chował tylko książki. Dzisiaj plecak przetrzymywał w starej, zniszczonej kamienicy. Na tej samej ulicy, na której obecnie mieszkał. Budynek naprawdę był nieodwiedzany. Nie sądził, aby ktoś zainteresował się jego rzeczami. Nie wyglądały korzystnie.
Wszedł do ciemnej klatki, a podłoga pod jego stopami zatrzeszczała. Panowała głucha cisza, Louis miał wrażenie, że słyszy bicie własnego serca. Ta cisza go nieco przerażała. Wygrzebał z kieszeni małą latarkę i zapalił ją. Światło padło na zniszczone drzwi od piwnicy. Pociągnął za metalową, prawie urwaną klamkę, i otworzył drewnianą powłokę. Na pierwszym schodku w dół leżał jego turystyczny plecak wypchany po brzegi. Tak jak przypuszczał, nikt tutaj nie przyszedł. Louis założył na ramiona bagaż i odwrócił się. Zamierzał zobaczyć, co jest na piętrze i w jakim stanie są mieszkania. Może jeśli miałby więcej szczęścia, zostałby tutaj. Na pewno byłoby cieplej niż w przewiewnym budynku parkingu.
Zaświecił latarką w stronę schodów i wszedł na górę. Wszystko trzeszczało, miał wrażenie, że obudzi całe miasto. Drewno pracowało pod jego nogami. Złapał się metalowej poręczy, idąc na drugie piętro. Ono wyglądało na mniej zniszczone. Może dzisiaj nie zobaczy za dużo, bo nie miał odpowiedniego światła, ale jutro oceni otoczenie. Nie będzie wybrzydzał, spodoba mu się każdy kąt, gdzie będzie mógł przenocować. Na piętrze znajdowały się dwie pary drzwi. Niepewnie nacisnął klamkę pierwszego wejścia. Były otwarte i od razu się uchyliły. Zawiasy zaskrzypiały, więc Lou wzdrygnął się, ale zrobił krok do przodu i wszedł do środka. Mieszkanie było prawie puste, stare meble rzucały cień na podłogę pokoju. Dwa duże, zniszczone okna wychodziły na ulicę oświetloną lampami, dawały trochę światła.
Zostawił plecak pod ścianą i podszedł do stołu na środku pomieszczenia. Odsunął krzesło, które było tylko jedno i na nim usiadł. Natychmiast poczuł ulgę… Jego nogi były zmęczone, ciało zresztą też. Pragnął się przespać. Na pewno zamierzał to zaraz zrobić. Teraz chciał nacieszyć się cichym mieszkaniem, w którym mógł zostać. Przynajmniej do rana, a to już było bardzo dużo. Na jego zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia, a na skroniach utworzyły się lekkie zmarszczki. Zmierzwił włosy i spojrzał przez okno. Wiatr kołysał koronami drzew, a te szumiały tworząc własną symfonię. Louis słyszał muzykę wszędzie, w najprostszych sytuacjach potrafił wykryć melodię świata. Tę najczęstszą rozpoczynała natura, zaraz potem ludzie. Przy takiej muzyce mógł spokojnie zamknąć oczy i odpłynąć w objęciach Morfeusza, nawet na niewygodnym, zniszczonym krześle, które zapomniało już, że ktoś z niego korzystał.
Spotkanie Nanette było przypadkiem. Louis sprzedawał róże po mieście i trafił pod uczelnię. Wiedział jak dużo osób stamtąd wychodzi, więc podchodził i grzecznie pytał. Rozumiał odmowę. Wtedy zobaczył ją. Z daleka nie widział wiele, ale kiedy podeszła… Był pewien. Nie mógł stracić takiej okazji. Dla niej to był miły gest, dla niego najważniejsza chwila w życiu. Dlatego właśnie wierzył w przypadki. To nie mogło być zaplanowane, to była szybka zmiana losu. Przypadkiem też było to, że znalazł mieszkanie w opuszczonej kamienicy i przespał całą noc, śniąc o czymś tak przyjemny, że żal było się budzić. Jednakże nadszedł poranek, a słońce wdarło się do pokoju. Louis zmarszczył czoło i zamrugał powiekami. Otworzył oczy, ale jedyne, co zobaczył, to ciemność. Tego się najbardziej obawiał. Strach sparaliżował jego ciało. Czy właśnie ziścił się jego koszmar? To, że gdy się obudzi nie zobaczy więcej słońca? Nie zdążył się pożegnać z kolorami i pięknem świata… Nie chciał jeszcze… Mrugał powiekami i kręcił głową. Był zdenerwowany i przerażony. Ktoś jednak na górze zdecydował, że to nie jest jego pora. Stracił wzrok na kilka dobrych minut, aby potem powoli zacząć widzieć. Oprzytomniał, a mroczki przed oczami zniknęły. Louis odetchnął z ulgą. Widział. Jeszcze dziś mógł widzieć.
Szatyn przeczesał swoje już nieco za długie włosy i wstał z niewygodnego krzesła. Nie był w stanie uwierzyć, że przespał na nim całą noc. Nie spadł, nie obudził się. Po prostu spał. Widocznie zmęczenie było na tyle silne. Rozejrzał się po pokoju. Ściany pomalowane były na błękitny kolor, ale farba zaczęła schodzić z biegiem lat. Brązowa, dębowa szafa stała przy drzwiach i Louis nie mógł się powstrzymać, aby do niej nie zajrzeć. Ostrożnie uchylił zniszczone drzwi. Zaskrzypiały tak samo, jak te wejściowe. Nie zobaczył nic szczególnego. Nie znalazł ubrań, ale na jednej z półek leżały partytury. Wziął do ręki pogniecione, wilgotne kartki. Miał wrażenie, że wykopał skarb. Znajdował coraz to inne, ciekawsze rzeczy. Odłożył zapisy nut na okrągły, nie duży stół. Żyrandol nad jego głową zakołysał się, gdy przez otwarte okno, wpadło więcej powietrza. Pokój nie wyglądał źle. Był salonem, ale brakowało tutaj kanapy i foteli. Może poprzedni gospodarz zabrał je ze sobą.
Louis ruszył do drzwi balkonu. Obraz mu się rozmazywał, a chciał zobaczyć na jaką ulicę wychodzą okna. Stanął przy metalowej barierce, chłonąc poranne powietrze Barcelony. Zmrużył oczy, aby dokładniej coś dostrzec. Zdumiony ujrzał przed sobą najpiękniejszą, zabytkową dzielnicę. Stare kamienice piętrzyły się na ulicy, zadbane i zamieszkane. Katedra przed nim robiła ogromne wrażenie. Wiedział, że będzie musiał ją jak najszybciej odwiedzić. Od dziecka był uczony chodzić do kościoła. Co niedziela wraz z mamą szedł na mszę. Tak było do piątego roku życia. Niewiele pamiętał, nie znał powodu, ale… ale został odebrany mamie.
Mieszkali w Londynie. Dom nie był duży, lecz matka zawsze o niego dbała. Pilnowała ogródka, sprzątała, gotowała… Jako dziecko nie zapamiętywał, aż tylu szczegółów i wieku dwudziestu pięciu lat trudno mu było przywołać te obrazy. Chodził do przedszkola, kiedy jego mamusia była w pracy. Jak przez mgłę przypominał sobie jej rysy twarzy. Była dobrą, piękną kobietą. Miała długie brązowe włosy i zielone oczy, może dlatego źrenice Louisa były mieszanką lazuru i szmaragdu. Pamiętał jej uśmiech. Zawsze szczerze radosna całowała go w policzek, gdy wracała z pracy. Nie znał swego ojca, nigdy o nim nie słyszał. Był na tyle mały, że nie pytał. Mama go kochała. On to wiedział. A on kochał swoją mamusię. Tylko dlaczego jego bajka się skończyła?
Pewnego dnia, zwykłego dnia, kiedy miał iść do przedszkola, ktoś zapukał do drzwi. Louis stał w holu ubrany w buciki i kurteczkę. Czekał, aż mama weźmie torebkę i wyjdą. Zawołał głośno, słysząc stukanie. Kobieta niczego nie świadoma otworzyła drzwi. W progu stali nieznajomi dla Louisa ludzie. Rozmawiali o czymś poważnym z mamusią, widział, że była przerażona. Lou płakał razem z mamą, gdy dwie kobiety go zabierali. Nic nie mógł zrobić, tak samo jak jego mama. Nie rozumiał. Został przewieziony do specjalnego ośrodka. Teraz wiedział, że był to sierociniec. Nigdy nie powrócił już do domu. Wychowywał się między obcymi dziećmi, nie rozmawiał z nimi. Był cichym, spokojnym dzieckiem, a opiekunowie nie mieli z nim problemu. Wykonywał zadania i ćwiczenia. Nie pozwalał, aby na niego krzyczano bez powodu. Od zawsze był samotnikiem, więc nie nalegali na kontakt z innymi dziećmi. To nie przynosiło skutków. Tak dojrzewał, w odosobnieniu, ucząc się, czytając i modląc. Pragnął wrócić, odnaleźć swą matkę… Ale z każdym następnym rokiem jej obraz nikł w jego głowie. Dlaczego go nie odwiedzała? Miała do tego prawo. Musiała mieć. Jeśli został zabrany z powodów finansowych, to mogła go czasem zobaczyć. A może jednak nie mogła? Ktoś postanowił zrobić z ich życia koszmar. Udało się. Ona cierpiała bez syna, on cierpiał bez matki. Byli rozłączeni na lata, nie mogąc nic z tym zrobić.
Ludzkie łzy to z jed­nej stro­ny wy­raz og­ro­mu cier­pienia, lecz z dru­giej także ul­ga. Ra­zem z łza­mi wypływa cier­pienie, by zro­bić miej­sce na nową, ko­lejną falę bólu. Inaczej ból przes­tałby się w nim mieścić. ~Dorota Terakowska
Louis często płakał. Pozwalał oczyścić swoją duszę, bo wiedział, że to mu pomaga. W ciszy swojego pokoju, który dzielił z jakimś chłopakiem, bodajże – Johanem, planował przyszłość. Skończył osiemnaście lat i uciekł. Daleko, przed siebie. Choć na początku chciał wrócić do domu, nie znał adresu. Administracja ośrodka podała mu tę informację, jednak okazało się, że jego matka już tam nie mieszka. Nie miał możliwości szukania dalej. Nie zamierzał stać w miejscu. Być może się poddał, ale do tego wniosku jeszcze nie doszedł. Wyjechał z pieniędzmi, które dostał na dobry start. Wyjechał daleko, zostawiając bagaż przeszłości w chłodnym, deszczowym Londynie. I nie zamierzał wracać. Nie wiedział, co miałoby go z powrotem tam sprowadzić, ale na razie nie dopuszczał do siebie takiej świadomości. Żył w pięknej Hiszpanii i cieszył się każdym dniem. Nie posiadał obywatelstwa, tak samo jak stałej pracy i mieszkania. Tak naprawdę nikt nie szukał Louisa Tomlinsona, nikt o nim nie mówił. Ukrywał się między uliczkami, nie dając o sobie znać. Czuł się szczęśliwy i byłby, nawet leżąc w więziennej celi.
Wypuścił z ust powietrze i uśmiechnął się wesoło. Powoli zwilżył językiem dolną wargę. Burczenie w brzuchu, uświadomiło mu, jak bardzo był głodny. Za chwilę zamierzał pójść do Coffee Isabel, aby jak co dzień, wykonać swój obowiązek. Na razie… jeszcze przez chwilkę, chciał nacieszyć się mieszkaniem.
Odwrócił się i ruszył w dalszą wędrówkę. Przez korytarz przeszedł do niewielkiej kuchni. Wyposażona była w lodówkę, kilka szafek i nawet znalazł sztućce. Cóż mu z tego, jeśli nie było tu wody i prądu? Musiał coś wymyślić. Nie chciał wracać na parking, nie było mu źle, ale mogło być lepiej.
Przeszedł dalej, ściągając z siebie jeansową kurtkę i koszulkę. Musiał jak najszybciej odwiedzić pralnię. Kończyły mu się czyste ubrania, przecież nie miał ich wiele. Westchnął i rzucił rzeczy obok plecaka. Popchnął drewniane drzwi, z których schodziła farba i wszedł do środka. Oniemiał. Stal jak wryty w podłogę. W niewielkim pokoju na całą długość ściany rozciągała się biblioteczka. Półki uginały się pod ciężarem książek. Stare, zapraszające do czytania egzemplarze… Louis nie mógł w to uwierzyć. Ktoś zostawił w samotności najpiękniejsze co mogło istnieć. Książki. Świat, w którym wszystkie problemy znikały. A teraz on tu stał i miał to na wyciągnięcie ręki. Nie zamierzał rezygnować. Wiedział, że musi się nimi zaopiekować. Każda książka potrzebowała właściciela. Ponieważ stał w szoku, nie był w stanie się rozejrzeć. Dopiero po dłuższej chwili ochłonął, pokręcił głową i ruszył do regału. Jego wzrok przykuł brązowe, stare pianino stojące przy oknie. Zmrużył oczy, wyostrzając obraz. Pianino. Nigdy nie grał na pianinie… To musiało być nieco rozstrojone, a on nie znał się na instrumentach. Tak bardzo chciał zagrać, spróbować chociaż. Tyle razy słyszał mazury i polonezy z filharmonii, wierzył, że on też potrafił. Na pianinach znał się tylko jeden z znajomy dla Louisa, człowiek…
~*~
Kiedy tylko don Alberto dowiedział się o znalezionym mieszkaniu, nie przestawał mówić. Louis siedział na schodkach za kawiarnią i obierał pomarańczę. Śmiał się z szefa lokalu, który wyglądał na jeszcze bardziej podekscytowanego niż on sam. Don Alberto nie widział w tym nic zabawnego.
– Louis, chłopie! – wykrzyknął, unosząc ręce do góry. Rękawy koszuli podwinęły mu się przy tym ruchu. – Jesteś szczęściarzem.
– Bez wody, prądu i z zepsutym pianinem – odpowiedział mu rozbawiony. – Nie będę narzekał, nie mogłem trafić lepiej – dodał, po czym wsunął do ust soczysty kawałek owocu.
– Właśnie. Widzisz, ja ci mogę pomóc. Na pianinach znam się jak mało kto. Może nie gram, ale naprawiam. Z dziada pradziada, a kawiarnia… no z czegoś musiałem utrzymać rodzinę, sam rozumiesz – tłumaczył, gestykulując, a Louis kiwał głową. – Agregat prądu też jestem w stanie załatwić. Cieszę się, że wreszcie znalazłeś porządne miejsce i nie będziesz się włóczył. Bądź, co bądź, martwię się o ciebie. Diego również.
– Dziękuję – odpowiedział szczerze chłopak.
­– Od tego są przyjaciele – rzekł don Alberto, wypinając pierś do przodu. – Postaram się o prąd w kamienicy. Mam pewne znajomości, popytam, porozmawiam. Może nie ujawnimy twojej tożsamości, jeśli będziesz płacił regularnie. Przydałaby ci się praca na stałe, ale wiem, że to nie jest możliwe.
– Jakoś daję radę… - Lou westchnął i włożył do ust kolejny kawałek. Sok popłynął mu po brodzie. Wytarł kropelki rękawem koszulki.
– Tak, tak – mężczyzna machnął ręką. – Na razie zrobimy to, co powiedziałem. Ach, zapomniałbym. Diego ma dla ciebie worek ubrań. On już w nich nie chodzi, a tobie mogą się przydać. Tylko jesteś strasznym chuderlakiem, nie wiem, czy nie będą na tobie wisieć.
– Przyjmę wszystko z ogromną wdzięcznością. Czy mogę jakoś pomóc? – podniósł się, ale don Alberto znów go usadził.
– Towar już rozładowałeś, taka była umowa. Nic więcej nie potrzeba. Może chcesz się wykąpać? Jakie masz plany na dzisiaj? Zjesz z nami obiad? Isabel przygotuje coś dobrego… - spojrzał z wahaniem na chłopaka.
Ten uśmiechnął się w dziecięcy, szczery uśmiech. Był szczęśliwy i wdzięczny. Nie mógł go trafić większy zaszczyt. Otaczali go wspaniali ludzie, zawsze skłonni do pomocy. On nigdy nie chciał prosić.
– Wsiadaj – mężczyzna wskazał na ciężarówkę. – Zawieziemy ten worek, nie będziesz wlókł się przez całe miasto. Zabierzemy też kilka baniaków z wodą.
– Ale ja chciałem… Kogoś spotkać – szepnął zawstydzony.
Na jego policzkach pokazały się rumieńce. Don Alberto prychnął rozbawiony. Dobrze wiedział o kogo chodzi. Tego nie dało się ukryć. Louis przyglądał się tylko jej.
– Zostaw romanse na później. Jedziemy. Louis, ona i tak przyjdzie tu jutro. I następnego dnia. A ty wciąż będziesz siedział i nic do niej nie powiesz.
– Bardzo zabawne – mruknął szatyn, podnosząc się.
Wrzucił skórki pomarańczy do kosza i wsiadł do kabiny ciężarówki. Nie zamierzał o tym rozmawiać. Wiedział, że czas się odezwać. Tylko… tylko on się bał.


 Hej, skarby! Smutno mi po 365Days. Tak, myślę nad drugą częścią, ale waham się. Wybaczcie. Jak podoba wam się ten rozdział? Proszę, komentujecie i wspierajcie!

9 komentarzy:

  1. Świetny rozdział :)
    Cieszę się razem z Louisem, że ma on przy sobie tak cudownych ludzi, którzy mu pomagają :) Jestem ciekawa co będzie dalej... Niech zagada do tej Nanette :D
    Do następnego - @zosia_official :) x

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaki cudowny, jeju jak dobrze że coś znalazł sobie i że ma tego przyjaciela :) czekam na kolejny

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże to ff to życie ! ♥
    Czekam na kolejny i życzę weny :)
    Pozdrawiam xx

    OdpowiedzUsuń
  4. No po prostu twoje opowiadania mnie uzależniają! :) Fajnie, że Louis znalazł to mieszkanie, wrezcie będzie miał stały kąt. Tylko jeszcze stała praca by mu się przydała...
    Też mi smutno po 365 Days :(
    Jeśli masz możliwość i chęci to nie wachaj się i pisz drugą część! Zapewniam Cię, że znajdzie się kilka osób, które chętnie przeczytają drugą część :)
    Do następnego Skarbie ♡

    OdpowiedzUsuń
  5. To piękne że Louisa otaczają tak mili ludzie którzy są zawsze skłoni do pomocy. Z niecierpliwością czekam na następny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo ciekawy
    Zastanawiam sie czy Lou też wpadł jej w oko
    Czy to jest obustronne zafascynowanie
    Przeczytałabym rozdział z jej perspektywy
    Ale tez chce aby w końcu ze sobą porozmawiali <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Rozdział bardzo ciekawy <3 Druga część 365 days byłaby niofmkdkmfdkmfdfd

    OdpowiedzUsuń
  8. Niesamowity rozdział, historia, muzyka do rozdziałów, całość. Niesamowite postacie, historia nieprawdopodobna - jak można nie mieć nic i zgarniać z życia to co najlepsze, cudowne jest to przełamywanie barier, mimo tego, że Louis nie ma nic to ludzie nie patrzą na niego jak na kogoś gorszego lecz widzą w nim równego sobie i Nan mimo tego, że ma wszystko pod dostatkiem to nie jest zadufaną w sobie dziewczyną. Okropnie mnie zauroczyłaś tymi 4 rozdziałami i napewno będę czytać bo jestem okropnie ciekawa co będzie dalej się działo w tej historii, z tymi postaciami i jak to wszystko się potoczy, oczywiście kibicuje Louis'owi i wierzę w niego - niech się wreszcie odezwie chłopak!!! Czekam na kolejny rozdział xx :* @primadonna_00

    OdpowiedzUsuń