piątek, 20 listopada 2015

07|| "Będę cię prowadzić swoimi słowami."

Naj­lep­szym przy­jacielem jest ten, kto nie py­tając o powód smut­ku, pot­ra­fi spra­wić, że znów wra­ca radość.
Deszcz uderzał rytmicznie o szyby i chodniki. Padał od godziny, wprawiając wszystkich w ponury nastrój. Poniedziałek nie zaczynał się dobrze. Było bardzo chłodno i mało kto miał ochotę wyjść z łóżka. Niestety czekała szkoła, praca i inne obowiązki. Jesień coraz bardziej dawała się we znaki, a zima zbliżała się dużymi krokami. W szafach znajdowało się więcej ciepłych ubrań. Już niedługo ruszą przygotowania do świąt, dekoracje pojawią się w witrynach sklepów i kawiarni.
Nanette wysiadła z samochodu, stając pod czerwonym parasolem, który rozłożył i przytrzymał Joseph – lokaj i kierowca w jednym. Uśmiechnęła się do niego wdzięczna i przejęła osłonę. Szybkim krokiem weszła do kawiarni. Poczuła przyjemnie ciepło. Złożyła parasol, który odłożyła do specjalnego stojaka, jednocześnie zaciągając się zapachem kawy i ciastek. Uwielbiała to miejsce, dlatego codziennie przychodziła do niego nieodmiennie. Zsunęła z dłoni rękawiczki, ruszając w stronę lady. Posłała Diego promienny uśmiech. Nan rzadko kiedy miała zły humor – nawet w taką pogodę.
– Cześć – przywitała się z nim, siadając na wysokim krześle.
– Cześć – mruknął, zajęty zalewaniem kawy. – Poczekaj. Zaniosę kawę i zaraz cię obsłużę.
– Jasne – kiwnęła głową.
Diego wziął tacę, mrugnął do Nan i odszedł do odpowiedniego stolika. Dziewczyna podkradła ciastko z talerzyka za barem. Kelner dobrze o tym wiedział, zresztą przeważnie sam ją częstował. Nigdy niczego jej nie żałował.
Rozejrzała się po sali, otrzepując okruszki z płaszcza. Jej wzrok zatrzymał się na Louisie. Zaskoczona otworzyła szerzej oczy. Nie widziała go ponad miesiąc. Był już listopad, a przez tyle dni, kiedy tu przychodziła, nie zauważyła chłopaka na jego stałym miejscu. Nie bywał też na rynku, ani nie sprzedawał róż. Zapytała Diego, czy wie co się dzieje – z czystej ciekawości. No dobrze, może trochę się martwiła. Przyjaciel wyjaśnił, że Louis choruje. Nie podejrzewała, że skłamał. Nigdy nie dawał jej do tego powodów. Ufała mu. Tym razem Diego był między młotem a kowadłem, dwójką przyjaciół.
Najwidoczniej Louis czuł się już lepiej, ponieważ siedział tu i jadł ciasto. Nie wydawał się chory, blady. Miał na sobie czarną koszulę. Nanette najbardziej zaskoczył fakt, że chłopak ma na oczach okulary przeciwsłoneczne. Nie było pogody, poza tym znajdował się w pomieszczeniu.
Zaciekawiona rozpięła płaszczyk i podeszła do Louisa. Wiedziała, że wypadało się przywitać. Wydawał się być zamyślony, bo nie zwrócił na nią uwagi.
– Cześć, Louis. Mogę się dosiąść? – spytała.
Szatyn wyprostował się, słysząc delikatny i anielski głos. Odłożył widelczyk na talerz.
­– Nanette? – upewnił się.
Jakże dobrze wiedział, że to ona.
– Tak – uśmiechnęła się, ale tego uśmiechu nie mógł zobaczyć.
– Proszę, siadaj. To dla mnie zaszczyt – powiedział ożywiony.
Dziewczyna zaśmiała się, odsuwając krzesło. Usiadła przy stole, kładąc torebkę na kolanach. Przeczesała palcami włosy i przypatrzyła się Louisowi. Poprawił okulary i sięgnął przez stół do jej dłoni.
– Jak się czujesz? – spytała, pozwalając mu się dotknąć.­ – Diego mówił, że jesteś chory. To znaczy byłeś.
Louis westchnął, zamykając oczy. Nie dostrzegła tego. Poczuł ból, wiedząc, że musi ją okłamać. Nienawidził kłamać. Jedyne co mógł zrobić, to spróbować nie powiedzieć całej prawdy.
– Musiałem odpocząć, ale starałem się pomagać Diego. Podobno don Alberto już więcej chodzi, czyli jest lepiej. Poza tym dziękuję, że pytasz – uśmiechnął się, a ona uścisnęła jego dłoń.
Poczuł ciepło rozlewające się w jego ciele. Dotyk Nan, sprawiał, że wszystkie troski i problemy odchodziły w zapomnienie. Wystarczyła jej obecność. Dla niego była lekarstwem. Karmił duszę krótkimi spotkaniami, wspomnieniami.
- Martwiłam się – przyznała, po czym serce chłopaka zabiło jeszcze szybciej. Nie zdawała sobie sprawy, jak wiele znaczą takie słowa. – Wiesz co? Rozmawiałam z tatą. Zastanawiałam się, co zrobić, abyś mógł u nas pracować. Ustaliliśmy, że zatrudnimy masażystę. Wybrałam ciebie.
– Mnie? – zmarszczył brwi zdziwiony. – To niedorzeczne. Nie jestem masażystą, nie mam żadnego wykształcenia.
– Wiem – czuł na sobie jej uważny wzrok. – Ale uważam, że mógłbyś to robić. Podobają mi się twoje dłonie. Mówiłam ci. Uważam, że mógłbyś to robić. Nie zrobiłbyś mi krzywdy. Wyglądasz na delikatnego człowieka.
– Chcesz powiedzieć, że zatrudniasz mnie w ciemno, bo mi ufasz? – spytał cicho, przesuwając palcami po jej nadgarstku.
Poczuł metal bransoletki. Dotknął zawieszki i stwierdził w myślach, że to gwiazdka.
– Tak. Przyjmiesz moją ofertę? – przygryzła dolną wargę, bo dotyk Louisa coraz bardziej jej się podobał.
Spojrzała za siebie, widząc, że Diego szedł w ich stronę, żeby przyjąć zamówienie.
– Przyjmuję. Jak to będzie wyglądać? – Louis przekrzywił głowę.
– Hej, tu się ukryłaś. – Do stolika podszedł Diego. – Co podać?
– Kawę. Czarną, bez cukru i kremówkę – poprosiła, nie spuszczając wzroku z Louisa.
Diego pośpiesznie zapisał to w notesiku i zwrócił się do przyjaciela. Zapytał czy niczego nie potrzebuje, i kiedy ten odmówił, odszedł.
­– Powiem ci, jeśli zdradzisz czemu masz okulary – Nan wróciła do tematu, zbyt ciekawa, żeby odpuścić.
Louis wziął głęboki oddech, przygryzając dolną wargę. Zastanawiał się, co mam jej powiedzieć. Nie będę kłamał – postanowił. – Na pewno nie okłamię Nanette.
– Mam problem ze wzrokiem – odparł niepewnie.
Nan poruszyła się na krześle zaniepokojona. Przyjrzała mu się ponownie. Na policzkach miał rumieńce, spowodowane ciepłem w pomieszczeniu. Wyglądał dobrze, czyli choroba minęła. Ale wzrok? Co mogło się stać?
– Więc teraz mów – ponaglił ją.
Nie chciał, żeby o coś pytała. Czuł się niezręcznie. Miał być niewidomym masażystą? Louis nie był jeszcze w stanie mówić o utracie wzroku. Cały miesiąc, może trochę więcej, siedział w domu i uczył się nowego życia. Odliczał kroki do łózka, do łazienki, do kuchni. Starał się zapamiętywać, co gdzie stoi. Często wpadał na krzesło lub na stół. Chodził poobijany, ale próbował dalej. Nie należał do ludzi, którzy tak łatwo się poddawali. Miał w sobie siłę, chociaż sytuacja bardzo go obciążyła.
Diego o wszystkim wiedział. Kiedy Louis z pomocą przechodniów, tamtego ranka, trafił do kawiarni, opowiedział wszystko przyjacielowi. Diego miał wyrzuty sumienia, a Lou błagał, aby nie winił się za coś, czego nikt nie zdołał przewidzieć. Czuł się z tym źle, lecz czasu nikt nie mógł cofnąć.
– Przychodziłbyś dwa razy w tygodniu. Kiedyś miałam wypadek. Jeździłam konno i spadłam. Trenowałam od pięciu lat. Nie dużo, ale miałam doświadczenie. Spadłam podczas treningu. Doznałam uraz stawu biodrowego, wciąż czuję ból pleców, więc masaże mi pomagają. Ojciec nie wtrącałby się w twoje kwalifikacje. Ufa mi – zapewniła Louisa.
Miał wrażenie, że zależy jej na tym. Dlaczego? Dlaczego chciała, by to był on? Ten człowiek, który nie miał najmniejszego pojęcia o pracy, jaką mu powierzała. Nan była dla niego zagadką, którą pragnął odgadnąć.
– Tym bardziej nie mogę robić czegoś na czym się nie znam. Nie chcę, aby coś ci się stało. Będę za to odpowiedzialny – odpowiedział, powoli zabierając rękę.
– Trochę poczytasz – rzuciła, na co uśmiechnął się drwiąco. – A resztę sam będziesz umiał. Nie chcę kolejnego doktorka, który to, żeby zarobić. Chcę kogoś, komu sprawi to przyjemność. I wiem, że z tobą tak będzie. Będziesz zarabiał, to oczywiste, ale dzięki tym spotkaniom będę mogła cię lepie poznać. Zależy mi na tym. Zaciekawiasz mnie sposobem bycia. Jesteś inny niż ci wszyscy ludzie owiani szarością. Wyróżniasz się z tłumu wszystkim, co robisz.
Louis siedział długo nic nie mówiąc. Nawet Diego zdążył przynieść zamówienie. Spojrzał zaniepokojony na przyjaciel, ale Nan odesłała go ręką. Lou doznał szoku i ciężko było to ukryć. To on od zawsze pragnął ją poznać. Była wyjątkowa, nieosiągalna, a oto teraz siedziała przed z nim  tą cudowną propozycją. Był jeden problem – Louis nie widział. Nie znał położenia jej domu i co chwila by coś na wpadał. Nie zdołałby ukryć wady, której wstydził się przed Nanette. W końcu ona była ideałem, jemu odebrano dar widzenia. Dziękował sobie w duchu, że pamiętał ją, choć czuł ból, bo teraz nie miał pojęcia jak była ubrana. Każdego dnia modlił się, aby nigdy nie zapomnieć anioła, który sprawił, że był szczęśliwy.
Bóg okazywał mu dobroć, wyrozumiałość. Nie obwiniał nikogo za stratę wzroku, ale cierpiał z tego powodu. W ciszy, w samotności, w swoim mieszkaniu. Siadywał przed pianinem, nie mogąc trafić w klawisze. Płakał, lecz nie ocierał łez. Pozwalał sobie na chwilę żalu. Potem unosił głowę i wiedział, że dane mu było żyć dalej. Odsuwał troski w głąb umysłu, brał głęboki oddech i ponownie układał dłonie na klawiaturze pianina. Wiecie co wtedy się działo? Powoli, z wyczuciem zaczynał grać. Wciąż nie zawsze mu wychodziło, ale stawał się coraz lepszy. Nie wiedział, jakie nuty wybrzmiewają, czuł jedynie dumę z prób, jakie podejmował.
Nan okazała mu wiarę. To był największy powód, dla którego chciał spróbować. Zawieść anioła? Jakiż to byłby grzech! Nie pozwoliłby na to. Siedzieli w ciszy, ona pozwalała mu pomyśleć. Nie pytała, czekała cierpliwie. Lou już wiedział, co podpowiadało mu serce. Tym razem nie szeptało cicho odpowiedzi. Louis dokładnie słyszał, co powinien zrobić.
– Zgodzę się, jeśli coś mi obiecasz – szepnął, poprawiając zsuwające się okulary.
– Co takiego? – upiła łyk kawy, słyszał jak odstawia filiżankę na spodek.
– Że będziesz mi wszystko opowiadała, nawet to, co znajduje się przede mną i nie zapytasz dlaczego. – Czekał na odmowę, spuszczając głowę.
Nie musiała mu ufać tak bardzo, aby nie pytać i cierpliwie pokazywać mu świat. Miała prawo mieć wątpliwości.

– Obiecuję. Poczekam, aż sam mi powiesz. Będę cię prowadzić swoimi słowami.

~~*~~Dodaję rozdział ponieważ skończyłam już 9. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni. Bardzo lubię to opowiadanie i wlewam w nie dużo uczuć. Pytanie czy będzie druga część 365 Days. Wciąż nie zamykam furtki do tego ff, ale nie mam pojęcia. Jeśli dostanę kopa w dupę i będę mieć ciekawy pomysł, to je pociągnę, ale na razie jest jak jest. Skupmy się na pianiście :).

sobota, 7 listopada 2015

06|| "Ciemność ogarniała jego umysł."


~Zamykam oczy, czuję, jak w twoich dłoniach tonie moja twarz
Przysięgasz miłość aż po śmierć, słyszę wspólne bicie naszych serc~
Szedł chodnikiem, uważając na kałuże. Po dwunastej było okropne oberwanie chmury i deszcz nie przestawał zalewać ulic Barcelony przez ponad godzinę. Jesień miała humorki, które szczerze okazywała. Poza tym zbierało się na to od wczoraj, było zbyt duszno jak na tę porę roku. Też czasem musi popadać. Louis uwielbiał powietrze nasiąknięte wilgocią, wszystko wtedy ładniej pachniało. Ale to nieważne. Po burzy wyszło słońce, poprawiając każdemu nastrój. A kiedy słońce zachodziło, Louis spotkał Nanette. Nie wierzył, że tak ogromne szczęście przypadło właśnie na niego. Przez krótki moment zastanawiał się, czy wzrok nie płata mu figli, a Nan nie jest jedynie złudzeniem, które rozpłynie się, gdy Lou mrugnie. Jednak nie, dobrze widział, ona tam była.
Piękna, jak anioł, klęczała przy jego książkach i zamierzała kupić wszystkie, a on nie był w stanie wydusić słowa. W gardle zaschło mu już dawno, a oddech dziwnie przyśpieszył. Podziwiał Nanette, bo nie wiedział, czy okazja może się powtórzyć. Nigdy wcześniej nie była tak blisko niego. Miał wrażenie, że może usłyszeć szaleńcze bicie jego serca. Chciał się uspokoić, lecz ręce wciąż mu drżały.
Rozmawiali zaledwie kilka minut, ale tyle wystarczyło mu, by móc odtwarzać każde zdanie od nowa. Rozkoszował się każdym słowem, które wypłynęło z jej ust. Zauważyła jego dłonie, nie widzieć czemu, a on nie uważał ich za coś specjalnego. Ręce mężczyzny, którymi pracował. Być może nie było po nim widać, ponieważ budowy był marnej, ale miał bardzo dużo siły. Często zaskakiwał tym don Alberto, który przyglądał się bacznie pracy chłopaka. To dla niego największy komplement jaki kiedykolwiek słyszał, na dodatek z ust uwielbianej kobiety.
Otumaniony euforią, uśmiechał się, czasem mijający ludzi. Nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Do mieszkania nie było daleko, bo zaledwie jeszcze sto metrów. Spacer mu się dłużył, ale Louisa nie obchodził czas. Gdzie miał się śpieszyć? W domu i tak nikt na niego nie czekał. Cieszył się pięknym wieczorem, oddychając pełną piersią. Los rozdał mu dobre karty i choć Louis nigdy nie narzekał, wiedział, że w końcu szczęście zacznie mu dopisywać. Zaczęło się od mieszkania, a teraz jego anioł zwrócił na niego uwagę. Nie mogło być lepiej.
Wszedł do domu, kładąc klucze na prowizoryczną szafkę. Odwiesił kurtkę na wieszak i przeciągnął się. Nie wiedział jak ma dziękować don Alberto za pomoc. Za światło, wodę, a nawet zamek w drzwiach. Pełen luksus. Louis obiecał sobie, że jak tylko będzie mógł, od razu się odwdzięczy. Teraz miał piękny dom i o lepszym nie marzył. Przez dwa tygodnie to miejsce zaczęło przypominać prawdziwe mieszkanie.
 Na drewnianej podłodze pojawił się dywanik, który pasował do starego wnętrza. Louis kupił go za euro na pchlim targu, naprawdę każdy chciałby się tego pozbyć. On jednak działał na przekór wszystkim zasadom. W kuchni zniszczone szafki zostały po dokręcane, a w nich została ustawiona zastawa. Oczywiście nie za duża, Lou mieszkał sam i jedynymi gośćmi jakich mógł się spodziewać – była rodzina Camacho, czyli don Alberto, dona Isabel i ich syn Diego. Raczej nie będą wpadać często, ponieważ mają swoje życie, ale czasem zdarzy się, że wpadną w odwiedziny. Louisowi udało się uzupełnić starą lodówkę. Diego wymienił w niej żarówkę, podłączył do prądu i naprawdę działała. W niej znajdowało się trochę warzyw, kilka jabłek i mięso w zamrażalniku. Chłopak po raz pierwszy prowadził dom, uczył się gotować i rozporządzać. I ta nauka samodzielności bardzo mu się podobała.
Wszedł do pomieszczenia, zapalając światło. Żarówka zabrzęczała i oświetliła kuchnię. Louis spojrzał na białe kafelki. Spędził pół dnia na kolanach, szorując podłogę z rdzy i brudu. Nie wstał, aż nie doczyścił do końca. Diego przysłał mu pakunek detergentów do sprzątania od Isabel. Młody mężczyzna nie odmówił, podziękował i skorzystał z pomocy. Wysprzątał całe mieszkanie z czego był dumny, gdy wieczorem z kubkiem ciepłej herbaty, siedział przy naprawionym pianinie. Odkrył, że jego dom to aż trzy pokoje. Mały salon, pokój z książkami i instrumentem oraz niewielka sypialnia. W niej nie posiadał łóżka, w zasadzie nie miał tam nic. Na drewnianej, zniszczonej podłodze ułożył kilka koców, śpiwór i wykosztował się na poduszkę. Nie miał tam światła, ponieważ nie posiadał wystarczająco żarówek, a i nie chciał podwyższać rachunków, które na razie zamierzał opłacać don Alberto. Louis będzie pracować i odda mu wszystko co do grosza. Wieczorami korzystał z latarki, aby przejść z salonu do sypialni. Światło miał jedynie w kuchni oraz w łazience. Tego pomieszczenia również nie oszczędził. Czyścił każdy kafelek podłogi, a także ściany. Całą niedzielę spędził szorując prysznic, umywalkę i toaletę. Na szczęście około szóstej rano zdążył na mszę, dlatego mógł poświęcić się zadaniom domowym.
W mieszkaniu było chłodno, więc nie otwierał okien i ciepło się ubierał. Ubrania, które dostał od Diego umieścił w szafie, stojącej w salonie. Jakimś cudem wypełniły one każdą półkę. Rzeczy były nieco za duże, ale nie narzekał. Dwa swetry, bluza i kurtka wystarczą mu na kilka lat. Były prawie jak nowe, ciepłe i z dobrego materiału. Dostał również kilka par spodni i koszulek. Otwierając worek, cieszył się jak małe dziecko, oglądające prezent na gwiazdkę. W życiu nie byłby w stanie zapewnić sobie tylu rzeczy i takiego mieszkania. Oczywiście, robił to nielegalnie. Nikt nie wiedział, że ktoś taki zamieszkuje to miejsce. Prócz don Alberto, który zgłosił to swojemu przyjacielowi. Jednakże ten nie posiadał danych Louisa, więc stary Camacho brał to na siebie. Niektórym trzeba pomagać, nie oczekując nic w zamian – mawiał.
Louis odebrał swoje rzeczy ze skrytki i książki, które się powtarzały sprzedał. Zarobił na tym dużo, kiedy Nanette dała nieco więcej niż powinna. Przecież nie prosił, nie pytał… Nawet nie chciał brać pieniędzy. Chciał tylko móc z nią porozmawiać, a to życzenie spełniło się bardzo nieoczekiwanie. Dzisiejszy dzień uważał za najszczęśliwszy w swoim życiu.
Z uśmiechem na ustach, umył ręce i nucąc Adele, której utwory słyszał nieraz w kawiarni, rozpoczął szykowanie kolacji. Krojenie pomidora sprawiało mu przyjemność. To było jego mieszkanie, jego miejsce na ziemi. Nie prosił o posiłek, sam go przygotowywał. Dokładnie, z precyzją ułożył plasterki sera na białym pieczywie, na wierzch umieścił pomidora i talerz postawił w salonie na stole. Poznał to mieszkanie na wylot, bo chodzenie po obcych miejscach sprawiało mu trudność. Zwłaszcza wieczorami, kiedy praktycznie nic nie widział. Nie potrzebował wiele czasu. Teraz mógł się poruszać z zamkniętymi oczami. Wrócił do kuchni, kiedy czajnik dał znać, że woda została zagotowana. Ostrożnie zalał herbatę w kubku i wrócił do pokoju. Jadł w ciszy, stukając palcami lewej ręki o stół. Miał ochotę śpiewać, tańczyć i krzyczeć z radości. Powstrzymał się, ale z ogromnym trudem.
Gdy skończył, umył naczynia i przeszedł do pokoju z pianinem. Było ciemno, ledwo co widział klawisze. Jeszcze nigdy nie grał, choć nuty znalazł w szafie. Chciałby spróbować. Nie wiedział tylko, czy coś z tego będzie. Rozpostarł palce i ułożył je na klawiaturze. Mrużył oczy, chociaż obraz i tak się rozmazywał. Męczyła go ogromna wada wzroku, a migreny nasilały się i były częstsze. Nie miał pieniędzy, a wizyta u lekarza nie wchodziła w grę. Musiał cierpieć, trudno. Niektórzy mieli gorzej niż on, umieli się z tym pogodzić i żyli. Louis też dawał radę, choć jedynym wsparciem jakie miał, to przyjaciele, a nie rodzina. Wiecie czego bał się, jeśli przestanie widzieć? Bał się, że nie zapamięta Nanette i już nigdy więcej jej nie ujrzy. Strach wzrastał, kiedy było gorzej ze wzrokiem, a potem sytuacja znów była opanowana.
Skupił się na ruchach palców. Pierwsze dźwięki wydobyły się z pianina, wprawiając Lou w jeszcze lepszy nastrój. Nie grał równo, ale uśmiechał się jak dziecko, kiwając głową na boki. Podobało mu się, a muzyka nie miała ładu i składu. Nikt go nie słuchał, wiec nie musiał się przejmować. Wiedział jedno. Chciał się nauczyć grać. Miał wrażenie, że odnalazł brakujący element w układance jego życia. To było właśnie pianino. Poruszał palcami, muskając czarnobiałe klawisze, tworząc nieznaną melodią, która powoli nabierała sensu. Jak? Nie miał pojęcia, ale wierzył w cuda. Może to był jego cud? Chciałby grać dla Nanette, a ona mogłaby go podziwiać.
~*~
W doskonałych humorach, mężczyźni z szalikami barwy klubu piłkarskiego, opuszczali bar, gdzie przesiedzieli dziewięćdziesiąt minut, kibicując drużynie. Każdemu udzielił się nastrój. FC Barcelona wygrała!
Diego szedł razem z Louisem. Obydwaj wcisnęli dłonie do kieszeni jeansowych kurtek i kierowali się w stronę mieszkania młodszego chłopaka. Dyskutowali na temat przebiegu meczu. Chociaż Louis niewiele widział na telewizorze, przeżywał grę tak samo, jak każdy inny.
– Słuchaj, rozglądałem się za pracą dla ciebie – podjął temat brunet, pocierając ręce, aby się nieco rozgrzać.
Było zimno, tym bardziej wieczorem. Oddychając, widzieli chmurkę chłodu.
– Za pracą? – Louis zmarszczył brwi, zainteresowany. – Wiesz, że nie przyjmą mnie ze względu na papiery oraz na wadę.
– Tak, wiem. Dlatego raczej szukałem informacji u osób zaprzyjaźnionych, którym mogę zaufać. Pracowałbyś na czarno, bez dokumentów. Jesteś obywatelem Anglii, nie masz mieszkania, oficjalnie oczywiście, i wykształcenia. Rozmawiałem z Nan, pytałem, czy nie potrzebuje kogoś do pomocy w domu. – Na imię Nan, Louis wyprostował się i przygryzł wargę.
– I co? – wydusił.
– Powiedziała, że porozmawia z ojcem. Nie mówiłem o kogo mi chodzi, zapytałem jedynie o pracę. Zobaczymy jak będzie – starszy wzruszył ramionami.
­– Dziękuję – odpowiedział jedynie i zamilkł.
Pracować w domu Nanette? Spełnienie marzeń. Mógłby zajmować się ogrodem. Ręce miał sprawne. Grabiłby liście, kosił trawę… Wyobraźnia zaczęła go ponosić. Ta wizja była bardzo odległa. Dlaczego miałaby przyjąć kogoś takiego jak on? Nie znała Louisa. Chociaż on marzył by być przy jej boku, rozmawiać z nią i spędzać czas, rozumiał, że mogłaby mieć obiekcje. Nieznany człowiek w jej domu? A co na to ojciec? Również mógł nie wyrazić zgody. Ach… To nic pewnego, nie chciał robić sobie nadziei.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonka telefonu. Przystanął, kiedy i Diego to zrobił. Szukał komórki po kieszeniach, aż w końcu odebrał. Louis nie przysłuchiwał się. Zresztą jego rozmowę zagłuszały krzyki kibiców, którzy wracali do domów oświetlonymi ulicami. Za chwilę Lou i Diego mieli skręcić w uliczkę do dzielnicy praktycznie nie zamieszkanej. To znaczy, tam gdzie mieszkał chłopak. Przyjaciel odprowadzał go z wiadomych przyczyn. Był wieczór, a Louis słabo widział. Oczywiście, jako tako znał drogę, lecz Diego był sumiennym człowiekiem, wolał mieć pewność, że Lou nic się nie stanie. Jednakże telefon od ojca bardzo go zmartwił. Skończył rozmowę i spojrzał w stronę szatyna, który kopał kamyk na chodniku.
– Tata złamał nogę – powiedział, na co Louis poderwał głowę. – Spadł z drabiny w domu. Nic oprócz tego się nie stało, ale muszę odebrać go ze szpitala razem z mamą. Mama nie umie prowadzić. Mam nadzieję, że po jednym piwie nikt mnie nie zatrzyma – westchnął, chowając komórkę do kieszeni.
– Przykro mi. Pozdrów go – poprosił Lou.
– Jasne. Pewnie od poniedziałku cała kawiarnia będzie na moich barkach, więc twoja pomoc będzie po prostu wielką ulgą.
– To oczywiste. Pojawię się z samego rana. A ty jedź już – ponaglił go, klepiąc po ramieniu.
– Dasz radę? – spytał Diego. Nie chciał go zostawiać. – Na pewno trafisz?
– Wczoraj trafiłem, dzisiaj też trafię. Dziękuję za troskę.
– To wyjątkowa sytuacja, przepraszam – czuł się winny. Kiwnął głową, pożegnał się i odszedł.
Louis westchnął, ruszając dalej. Don Alberto czasem był bardzo nierozważny. Było mu go szkoda. Robił wszystko na własną rękę, a teraz miał wypadek. Złamanie nogi to nie jest nic lekkiego. Będzie musiał dużo odpoczywać, mało chodzić i nie przemęczać się. Wszyscy wiedzieli, że nie wytrzyma w domu. Potrafił być bardzo uparty, gdy musiał się upewnić, co z jego biznesem. Ufał synowi, ale wolał sam wszystko kontrolować.
Będzie musiał im pomóc w kawiarni. Przynajmniej przy wyładowywaniu towaru, bo w obsłudze sobie nie poradzi. Chociaż kawę mógłby parzyć. Wszystko zależy od Diego i jego decyzji. Louis chętnie wykona każde zadanie, aby móc się odwdzięczyć za okazaną dobroć. Przyśpieszył kroku, chcąc znaleźć się już w domu. Tam na pewno było cieplej niż na zewnątrz. Drżał przez chłód, który owiewał jego ciało. Chciałby przybrać na masie, ale choć jadł, nie było efektów.
Skręcił w odpowiednią ulicę. Lampy… właściwie to nie było lamp. Nic prócz księżyca nie oświetlało drogi. Zwolnił, nie chcąc się o nic potknąć i naprawdę wytężał wzrok. Samochody ustawiły się na krawężnikach, ale tym razem dawały mu spokojnie przejść. Krzyki kibiców cichły. Każdy poszedł w inną stronę, chociaż miał wrażenie, że ktoś idzie za nim. Kroki słyszał coraz lepiej. Nie odwrócił się, bo nie miał odwagi. Nie wieczorem, nie kiedy słabo widział.
Przyspieszył. Naprawdę miał nadzieję, że ten ktoś da mu spokój, odpuści. W pewnym momencie mógł usłyszeć kroki jeszcze bliżej. Zacisnął szczękę i starał się uspokoić bicie serca. Ciągle niepokój czaił się gdzieś w tyle jego głowy, wydając się być głośniejszym niż jego własne myśli. Poczuł oddech na karku. Jego oczy rozszerzyły się w panice, ogarniającej całe jego ciało. Nagle poczuł silne uderzenie, prosto w głowę. Później nie czuł już niczego.
Louis opierał się plecami o ścianę starego, zniszczonego budynku. Przebudzał się z nieprzytomności i snu. Wczoraj został przeniesiony ulicę dalej, gdzie nikt nie chodził. Chcieli go okraść, lecz nie mieli z czego. Lou nic przy sobie nie miał, prócz kluczy do domu. To by im się nie przydało. Zostawili go, nie kłopocząc się, czy otworzy oczy i czy nie.
Szatyn powoli pokręcił głową i zacisnął powieki. Bolał go kark, czuł pulsujący ból w skroniach. Nie miał siły się podnieść, ani otworzyć oczu. Siedział, starając się nie ruszać. Było mi zimno, czuł, że skostniał niesamowicie. W końcu spędził całą noc, chłodną noc, na dworze. Na chodniku. Oddychał spokojnie i przypominał sobie, co się stało. Ktoś go napadł, uderzył… Dlaczego? Przecież nigdy nie zrobił nikomu nic złego. Za coś spotkała go kara, nie miał pojęcia jaki był powód. Louis wziął głęboki oddech i odważył się otworzyć oczy. Miał wrażenie, że to robi. Dlaczego wszędzie było ciemno? Zamrugał kilkakrotnie, ale nic się nie zmieniło. Widział nicość, pustkę, ciemność. Wpadł w panikę, dobrze wiedząc, co się stało. To nie była chwilowa utrata wzroku. Zaczął poruszać rękoma, próbując wstać. Podniósł się i oparł o ścianę za sobą. Serce biło mu jak oszalałe, a nogi drżały. Nie kontrolował oddechu, ani łez. Był przerażony, bo nie spodziewał się tego tak szybko. Kto byłby gotowy utracić wzrok na ulicy, pobity? Louis nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie słyszał samochodów i głosów przechodniów.
To nie był sen, prawda? To nie był jeden z koszmarów, który wracał jak bumerang. To była rzeczywistość, której nikt nie mógł zmienić i cofnąć. Nigdy wcześniej ten chłopak nie był tak przestraszony i smutny. Nie wiedział co się dzieje dookoła. Przecierał oczy rękoma raz za razem, lecz i to nie przynosiło efektu. Ciemność ogarniała jego umysł.

 A więc przyszedł moment, kiedy Louis traci wzrok. Obecnie mam napisane 9 rozdziałów. Nie całych. Jeśli dokończę 9, wstawię 7. Proszę, komentujcie i motywujcie. Zapraszam tutaj https://spectre-fanfiction.blogspot.com/