sobota, 26 września 2015

02|| "On miał inny dar"


music
~Czuję pustkę w duszy, nie mogąc trzymać cię w ramionach. Wśród tłumu szukam twojej twarzy – wiem, że to niemożliwe, ale nie mogę nic na to poradzić. Moje poszukiwanie ciebie jest niekończącą się pogonią skazaną na przegraną.~
Nanette Mariabella siedziała przy kontuarze i śmiała się z żartu kelnera. Pomalowanym na czerwono paznokciem jeździła po brzegu białej filiżanki, wypełnionej czarną, gorzką kawą. Chociaż piła tak niedobry napój, nie utożsamiała się z nim. Louis wiedział, że była zbyt piękna, by być gorzka i zła.
Jej kasztanowe włosy, które delikatnie się falowały, opadały na chude ramiona odziane w kaszmirowy sweterek, spod którego wystawał kołnierzyk białej koszuli. Skóra Nanette wydawała się być alabastrowa, chociaż na jej policzkach znajdował się róż. Każdego dnia, Louis rozpoczynał poranek tak samo. Nigdy nie zmieniał tego zwyczaju.
O godzinie siódmej przychodził pod kawiarnię Coffe Isabell i pomagał wyładować samochód dostawczy. Don Alberto już dawno przyzwyczaił się do tego radosnego chłopaka, któremu nie warto było sypać piasku w oczy. Zasługiwał na drobną pomoc, a Don Alberto był osobą uczciwą i dobrą. Nie był również skąpy, ale nie mógł zaoferować Louisowi pracy. Louis nie miał warunków, by móc zostać kelnerem. Przez jego pogarszającą się wadę wzroku, to nie byłoby bezpieczne. Rozumiał swoją sytuację i korzystał z pomocy inaczej. Za każdy rozładowany towar codziennie rano, dostawał kubek ciepłej herbaty z cytryną i talerzyk kruchych, ciastek z pomarańczą i czekoladą. Jego menu się nie zmieniało od miesięcy. Nie zdarzyło się też, aby narzekał czy prosił o coś innego.
Od kiedy Nanette zaczęła odwiedzać kawiarnię na rogu dwóch bardzo ruchliwych ulic, nie zamierzał zmienić swojego stałego miejsca. Oczarowała go już od pierwszego momentu. Pamiętał ten dzień. Weszła do kawiarni, deszcz lał niemiłosiernie. Złożyła czarny parasol i rozejrzała się po lokalu. Nie dostrzegła go, szukała wolnego stolika. Ale on dostrzegł ją. W skromnej, eleganckiej czarnej sukience z białym kołnierzykiem, wyglądała pięknie. Jej długie nogi w wysokich szpilkach nie znały końca. Zrobiły na nim ogromne wrażenie. Była idealna w każdym calu. Louis chciał nacieszyć swój wzrok. Przecież nie wiedział, kiedy przestanie widzieć, a więc nie mógł zwlekać. Najlepsze wspomnienia są wtedy, gdy podziwiasz piękno. Nanette była dla niego ósmym cudem świata. Chociaż jej nie znał, chociaż z nią nie rozmawiał… Wiedział za co może ją cenić i wzdychać nocami, gdy przewracając się z boku na bok na twardej podłodze, próbował zasnąć. W zasadzie bał się podejść, a przecież mógł. Była tak blisko, codziennie przed ósmą zachodziła tutaj i wypijała kawę. To najwidoczniej był jej zwyczaj, tak jak Louisa.
Co byłoby gdyby zaryzykował? Co by powiedział? Był szczęśliwym człowiekiem, ale czasem zbyt nieśmiałym na pierwszy krok. Sam już nie pamiętał, kiedy rozmawiał z kobietą, nie będącą przechodnią, która chciała spróbować szczęścia w kartach. Poza tym przy takiej pięknej damie, nie odnalazłby odpowiednich słów i nie znalazłby tematu, który mógłby poruszyć. Wydawała się wykształcona, z dobrego domu. Chodziła zadbana, zawsze dobrze ubrana, nie popełniła żadnej gafy.
Co w najbardziej w niej uwielbiał? Śmiech. Dźwięk perlisty, delikatny, niczym dzwoneczki poruszane przez wiatr. Odchylała głowę i śmiała się. Właśnie w tym momencie, kiedy Louis siedział przy stoliku w rogu lokalu. Kończył swoją przesłodzoną herbatę, bo nie żałował sobie cukru, i podziwiał Nanette. Chciałby być na miejscu tego kelnera, który również wydawał się oczarowany klientką. Diego znał już dziewczynę, która od miesiąca zaczęła odwiedzać kawiarnię jego ojca. To znaczy, nie tak dobrze jakby tego chciał, ale wiedział, że nie ma żadnych szans i nie próbował. To nie on będzie tym szczęściarzem. Louis mrużył oczy, obserwując ich obydwoje. Obraz nieco się rozmazywał, ale nie siedział tak daleko, aby nie widział tego, co było najistotniejsze. Poczuł lekką ulgę. Diego nie flirtował z Nanette, obiektem jego westchnień, o której mógł tylko śnić i poddać się wodzą wyobraźni. Jakież mógł mieć szanse chłopak, mieszkający na ulicy, tracący wzrok, przy Aniele, jakim była Nanette?
Nie podejdzie. Postanowił już. Do końca swoich marnych dni, kiedy widzi, będzie siedział przy tym stoliku i ją podziwiał. Kiedy Nanette kończyła codzienną kawę, dziękowała Diego z uśmiechem i wstawała.
Teraz też tak było. Podniosła się z barowego krzesła i przeczesała palcami długie włosy. Zabrała torebkę z krzesła obok, jeszcze ostatni raz machając kelnerowi. Uśmiechając się pod nosem, szybkim krokiem opuściła kawiarnię. Louis wypuścił z ust wstrzymywane powietrze i spuścił wzrok. Otrzepał koszulkę z okruszków po ciastku. Czas pracować. Jeszcze nie wiedział, co dziś będzie robić, nie miał planu. Może znów podejmie się rozbawianiu turystów? Miał szczęście, bo Barcelona była bardzo często odwiedzana. Niekoniecznie musiał być to lipiec czy sierpień. Ludzie przylatywali już w maju albo czerwcu. Na pewno się nie nudzili, bo miasto skrywało wiele pięknych zabytków, lokali, teatrów.
Louis podniósł się i zasunął krzesło. Diego zauważając, że jego kolega zbiera się do wyjścia, ruszył ku niemu.
– Kim dziś będziesz? – spytał Diego, podając brunetowi rękę.
Lou uśmiechnął się i lekko ją uścisnął.
– Dzisiaj? Dzisiaj będę sobą.
– Tak ci najlepiej. – Kelner poklepał go po ramieniu i sprzątnął naczynia.
Louis opuścił kawiarnię. Stanął na kamienistym chodniku i spojrzał w niebo. Ciepłe promyki słońca głaskały jego twarz. Było bardzo przyjemnie, wrześniowy poranek zwiastunował dobry dzień.
Wsunął ręce do kieszeni podartych spodni i ruszył przed siebie. Mijał ludzi śpieszących się do pracy i dzieci biegnące do szkoły. Miał jeszcze dużo czasu do podjęcia dzisiaj pracy. Nie było sensu rozpoczynać jej teraz. Zapewne zostałby zignorowany, bo wszyscy nagle stali się zajęci. Co mógł robić? Jeszcze raz obejść całe miasto, a może pojechać do innego? Mógł też zasiąść na ławce i wziąć do rąk jedną ze swoich książek. Albo zakupić nową i wzbogacić biblioteczkę. Świetny pomysł – stwierdził w głowie i skierował się do starszej części miasta. Zawsze chodził do innych księgarni, czasem odwiedzał je dwa, góra trzy razy. Nie lubił tych samych miejsc. Definicja tego? Nie posiadał. Po prostu tak i już.
Tym razem zajrzał do rodzinnej księgarni Elvador. Bracia Ernerst i Daniel Elvador prowadzili ją od dwudziestu lat po przejęciu od ojca, który zmarł. Biznes liczył sobie ponad osiemdziesiąt lat i wciąż tętnił życiem. Na półkach cały czas stały książki i przybywały nowe.
Księgarnia mieściła się w pomalowanej na niebiesko kamienicy z dużymi, brązowymi okiennicami. Mogła mieć góra trzy piętra. Sklep z książkami rozciągał się na całej szerokości kamienicy. Niby znajdowała się na mało ruchliwej uliczce, ale była często odwiedzana. Każdego pchała tam ciekawość. W końcu księgarnia Braci Elvador znajdowała się w zabytkowej części miasta. Nigdy nie było wiadome do końca, co można znaleźć między regałami. Jeśli człowiek dobrze szukał, zawsze odnajdywał. Nie musiał wiedzieć co. To coś po prostu czekało.
            Nieboszczyk Miquel Elvador mawiał: „Książka to dusza człowieka. Czasem trzeba ją odnaleźć, bo nie każdy ma tak wielkie szczęście, aby urodzić się z duszą.”. Te słowa zostały wyryte na szybie przy szyldzie. Złotą farbą namalowane nigdy nie zostały zmienione. Ojciec braci Elvador wkładał w swój biznes bardzo wiele pracy i wiary. Nawet wtedy kiedy mijano jego księgarnie, nie zachodząc, nie poddawał się. Codziennie otwierał ją na nowe i wycierał zakurzone półki, a potem dokładnie ustawiał książki. Czy się opłacało? Zdecydowanie tak. Przekazał los księgarni w ręce dwóch najstarszych synów z nadzieją na to, że oni pociągną sukces za sobą. Bowiem Miquel Elvador miał jeszcze jedno dziecko. Również był to chłopiec. Najmłodszy, najsłabszy, inny. Dopuścił się zdrady swej pięknej żony Florence i żałował. Każdego dnia żałował, ale poniósł karę jaką było milczenie. Florence nie odzywała się do Miquela przez dwa lata. Dokładne dwa lata. W tym czasie na świat przyszedł jego syn z nieprawego łoża – Julian Elvador. Od razu znienawidzony przez braci, którzy odcięli się od niego i kochanki ojca.
Jednakże ten nie mógł zostawić syna na pastwę losu. Był na tyle bogaty, że mógł płacić i za trójkę dzieci. Florence była dobrą kobietą. Bardzo dobrą z ogromnym sercem i przestała mieć żal, chociaż gdzieś tam głęboko była zraniona. Mimo wszystko przygarnęła Juliana, kiedy w wieku jego piątych urodzin, Marie Nurto zmarła, wpadając pod koła rozpędzonego auta. Otoczyła Juliana miłością i ciepłem, choć jej synowie nie potrafili pokochać brata.
Losy rodziny Elvador były i są bardzo pokręcone, naznaczone. Julian nie odzywał się przez trzy lata, a potem… Potem mówił zaledwie tyle ile wymagali od niego nauczyciele. Wszystko chował w sobie. Był słaby emocjonalnie, łatwo się poddawał. Ale ani Miquel, ani Florence nie poprzestali na próbach obudzenia w nim życia. Kiedy się udało? Kiedy Julian skończył siedemnaście lat. Wtedy jego ojciec podarował mu jedną z książek ze swojego zbioru, które nie były na sprzedaż. Nie było ich dużo, kilka egzemplarzy, które trudno było dostać na rynku, a były warte uwagi. Do tej pory Julian nie czytał, nie chciał, nie potrafił, bo wiedział, że książki otwierają serce i umysł. Przygotowują człowieka na uczucia, a on nie był gotowy, aby je okazać. Tylko, że tej styczniowej nocy, kiedy kładł się do łóżka, prezent od ojca leżący na drewnianej szafce, przyciągnął go. Wziął do ręki książkę i potem… potem do samego rana czytał, aż nie skończył.
Tak jak myślał, książki zaczęły budzić w nim życie, zaczęły kształtować jego wyobraźnię. Julian pragnął się zakochać, pragnął kochać jak bohaterowie w powieściach. A więc tak się stało.
Mia Benítez chodziła z nim do szkoły. Poznali się na balu kończącym liceum. Pierwszy raz rozmawiali. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nie potrzebował wiele. Ona nie była mu dłużna. Piękna, kobieca i delikatna dziewczyna o kasztanowych włosach i szmaragdowych oczach wydawała mu się wręcz niedostępna. Jednak Mia nie trzymała Juliana na dystans. Poznała jego duszę prędzej niż on pozwolił jej wejść w swoje serce. Pierwsza miłość nigdy nie jest doskonała, ale zawsze jest najmocniejszym uczuciem. Nie może być powtórzona, jest niezapomniana.
Czy ich miłość przetrwała? Tak. Och tak, całe lata żyli razem. Julian zaczął studia, podjął pracę w korporacjach. Nie miał nic wspólnego z biznesem ojca – on należał do jego braci i nie miał żalu. Radzili sobie. Ona malowała, była artystką, on wciąż tak samo zakochany uchylał jej nieba. Pozwalał na wszystko. Nieważne jak głupie i wariackie to było. Pragnął, aby Mia była szczęśliwa. Chociaż czasem patrzyli na nich sceptycznie, nie troszczyli się o opinie. Na ślubie zjawili się jedynie rodzice Mii i Juliana. Uznał Florence za swą matkę i był jej wdzięczny za opiekę. A ona była dumna, że w końcu się otworzył.
Pół roku później Mia zaszła w ciążę, a to dało im jeszcze więcej radości niż mogliby się spodziewać. Julian odnosił sukcesy w pracy, wiodło im się bardzo dobrze. A potem pojawiła się Nanette. Ten dzień był dla Juliana najlepszym i najgorszym dniem w życiu, bowiem wtedy stracił najważniejszą osobę w życiu i zyskał cud, któremu zamierzał oddać wszystko.
Mia nie przeżyła porodu. Mimo specjalistów, wizyty w szpitalu, nie dała rady. Coś poszło nie tak. Julian był przy niej i patrzył jak życie gaśnie w jej oczach. Przymknęła powieki, aby już nigdy ich nie podnieść. Z jednej strony życie dla niego nie miało już sensu, ale właśnie Nanette nie pozwoliła mu zrobić nic głupiego.
Nanette Mariabella nie miała matki i nigdy za nią nie tęskniła, bo jej nie znała. Julian czasem opowiadał o niej, ale rzadko. Wspomnienia były dla niego jak rozdrapywanie ran, bolały. Wolał ograniczać się do pokazania obrazów Mii. Na nich przedstawiała swoje uczucia, myśli. Tylko tak Nan mogła poznać matkę. Mimo wszystko była szczęśliwą, dorastała, a jej tata obdarzał ją bardzo dużą miłością. Nigdy niczego jej nie brakowało, nie miała prawa narzekać.
Julian też był szczęśliwy, iskra w życia nie zgasła. Uśmiechał się i cieszył ze swojego cudu. Dzielił się tym z żoną, siedząc nad jej grobem każdej niedzieli. Obiecał sobie, że Nanette zawsze będzie miała w nim wsparcie, on nie zawiedzie.
Dlaczego ta historia była ważna? Bo była tragiczna, a kończyła się szczęśliwie, chociaż… chociaż zakończenie jeszcze można było zmienić. Nanette miała przed sobą całe życie. Kogo w nim spotka? Kto stanie na jej drodze?
Louis nie znał historii rodziny Elvador. Wtedy z łatwością połączyłby fakty, a Nanette, tajemnicza dziewczyna z kawiarni, stałaby się wyraźniejszą postacią w jego głowie. Miałaby przeszłość. Niestety, nie wiedział o niej nic prócz imienia i ubolewał nad tym każdego dnia. Wciąż nie miał odwagi, aby podejść i zagadnąć. Nieśmiałość w nim była zbyt duża.
Popchnął drzwi od księgarni, a dzwoneczek poinformował Ernesta o kliencie. Mężczyzna w średnim wieku spojrzał ku Louisowi, a ten kiwnął głową na znak przywitania. Chłopak podszedł bliżej, aby móc widzieć więcej.
– Dzień dobry – przywitał się uprzejmym głosem. – Potrzebuję książki, a nie jestem dobry w szukaniu. Czy mógłby mi pan pomóc znaleźć coś o miłości?
– Nietypowa kategoria dla mężczyzny. Romans rzadko jest przez nas czytany – stwierdził zdumiony Ernest. – Ale tak, oczywiście pomogę.
– Dziękuję – kiwnął głową, a Ernest wyszedł zza kasy.
Mrucząc coś pod nosem podszedł do regałów z odpowiednim działem książek. Przesuwał palcem po dębowych półkach, zastanawiając się, co mogłoby być ciekawe dla klienta takiego, jak Louis. Ich księgarnia była często odwiedzana, ale ludzie przeważnie szukali czegoś konkretnego. To nie oznaczyło, że Ernest zapomniał, co trzyma na półkach. Biznes przypominał nieco bibliotekę, nie dało się ukryć. To właśnie było urokiem całego miejsca.
– Mam – stwierdził zadowolony, wyciągając z górnej półki nowy egzemplarz, lecz starej daty. – Jest to u nas już bardzo długo, bo jak wiesz lub też nie, my nie wyrzucamy książek. To trochę jak antykwariat – dodał Ernest, idąc w stronę lady.
– Podoba mi się tu – Louis uśmiechnął się szeroko i teraz zupełnie wygląda jak chłopiec. – Ile za książkę?
– Cztery euro – powiedział mężczyzna, poprawiając swoje posiwiałe włosy. – Mieszkasz w okolicy?
– Można tak to ująć – chłopak wzruszył ramionami i wygrzebał z kieszeni kilka monet. – Proszę – podsunął je Ernestowi, a ten szybko schował pieniądze do kasy. – Do widzenia, panie Elvador.
– Do widzenia.
Louis skierował się do wyjścia. Trzaśnięcie drzwi było winą mocnego wiatru. Ruszył przed siebie z książką pod pachą. Zamierzał ją przeczytać w najbliższym czasie. Teraz chciał się położyć. Ból tlił się gdzieś z tyłu jego głowy. Coraz bardziej dawał o sobie znać. Lou znał te stany. Wzrok męczył się każdego dnia mocniej, przez to następowały migreny. Nie brał leków. Po prostu leżał na kalimacie i w ciszy czekał, aż cierpienie minie. Migreny nigdy nie były łagodne i przyjemne. Przyprawiały go o zawroty i wymioty. Często jednak powstrzymywał się od zwrócenia. Leżał, i choć go okropnie muliło, modlił się, czekając na ulgę.
Spojrzał na książkę w swojej ręce. Litery tytułu nieco się rozmazywały. Dostrzegł autora. Mia E. Benítez. Nie znał kogoś takiego, a czytał przecież dużo. Ale co go powstrzymywało od poznania nowych pisarzy? Nie musiał być popularny, aby pisać cudownie. Wystarczy mieć odpowiedni talent i pomysł. Potem jest już z górki. Tak myślał, chociaż sam nigdy nic nie napisał. On miał inny dar. Może nie do końca o nim wiedział.
Cześć misie. Przychodzę z drugim rozdziałem i naprawdę mi smutno, że tak mało osób, odwiedziło blog. Cztery komentarze? Potrzebuję waszego wsparcia. Wkładam w to opowiadanie jeszcze więcej serca. Proszę. :)

sobota, 19 września 2015

01|| "Teraz to Barcelona była jego domem".





Czar­ne i białe są kla­wisze piani­na, lecz brzmią one mi­liona­mi ko­lorów w two­jej głowie. Wczo­raj do ciebie nie na­leży. Jut­ro niepew­ne. Tyl­ko dziś jest twoje. Człowiek jest wiel­ki nie przez to, co po­siada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi. 
Spróbuj to zrozumieć, a poznasz człowieka, który zasłużył na dobro. Poznasz człowieka, który pragnął kochać i być kochanym. „Niech nasza dro­ga będzie wspólna. Niech nasza mod­litwa będzie po­kor­na. Niech nasza miłość będzie potężna. Niech nasza nadzieja będzie większa od wszys­tkiego, co się tej nadziei może sprzeciwiać. " Tymi słowami co dzień modlił się o to, by choć na moment na niego spojrzała. Podziwiał swoją miłość, póki mógł zapamiętać ją w swojej głowie. A potem... potem tylko odtwarzał ten obraz, aby nigdy nie zniknął. Kolor nieba  stał się szary, kolor słońca nie był znany. Pozostały mu zmysły inne niż wzrok, ale to wzrok był dla niego najcenniejszy.

Louis przez całe swoje życie miał wiele szczęścia. W końcu, żeby mógł przeżyć, los musiał układać mu trafne ścieżki. Nie mógł mu rzucać pod nogi kłód. Dlatego właśnie Louis dał radę i cieszył się z każdego dnia, jaki mu dano. Ukrywając się wśród uliczek Barcelony, nie martwił się o przyszłość, nie wspominał o przeszłości. Zarabiał na farta. Bardzo prosto, robił coś na chwilę. Miał pieniądze i za chwilę jego kieszenie stawały się puste. Nigdy nie żałował, bo uważał, że przyjemność trzeba dzielić w danym momencie, a potem może być za późno. 
Nie chodził głodny i brudny, jak mogłoby się zdawać. Nie mieszkał w ciepłym mieszkanku i nie miał kredensu z porcelaną babci. Znajdował miejsce, gdzie mu się podobało i nigdy jeszcze nikomu nie przeszkodził. Życzliwi ludzie wciąż żyli w tym starym mieście okrytym tajemnicami, o jakich Carlos Ruiz Zafon nie śnił wspomnieć w swych pięknych książkach, które Louis tak uwielbiał. Zawsze znalazł kogoś, gdzie mógł się wykąpać, czasem przespać. Nie skarżył się, nie narzekał, a gdy słońce zachodziło, unosił głowę i dziękował Bogu. 
Siedząc na rynku, gdzie roiło się od turystów, patrzył w niebo, a do głowy przyszła mu jedna myśl. Zdał sobie sprawę, że nigdy nie zadał pytania "Dlaczego jest jak jest?" lub "Dlaczego on?". Oczywiście, każdy mógł mieć pretensje o to, że sypia na ulicach, nie ma domu i rodziny, ale nie Louis. Dla Louisa darem było samo życie i chciał czerpać z tego jak najwięcej. Nie mógłby obwiniać kogokolwiek za swój los, bo był wdzięczny.
Zwrócił swój wzrok w stronę drewnianej skrzynki, stojącej przed nim. Trzy karty leżały obrazkiem do dołu. Czekały na szczęściarza, który wylosuje Asa i wygra dwa euro. Jeśli nie wylosuje, płaci dwa euro. Wielu próbowało i naprawdę wielu poległo, chociaż Louis nie oszukiwał. Po prostu umiał zwodzić wzrok grającego, dzięki czemu ten zapominał, gdzie był As przed pomieszaniem kart. Chłopak wymyślał coraz nowe sposoby zarobku, nie lubił robić tego samego. Albo nie trafił na ciekawą robotę, którą chciał wykonywać dłużej. W ostatni weekend uznał, że będzie chodzić po plaży i roznosić niebieskie róże. Bardzo wiele zakochanych par kupiło oryginalne kwiaty. Skąd je miał? Może ukradł... Może zdobył, a może ktoś mu je dał? To będzie jego słodka tajemnica. To dalej był dobry człowiek, nie każdy jest przejrzysty, bez grzeszny. 
Kiedy chłopiec w wieku dwunastu lat, podszedł do niego i uśmiechnął się, wyciągając rękę z dwoma euro, Louis przekrzywił głowę i zmrużył oczy. Obraz mu się rozmazywał, a słońce nie pomagało. Kiwnął głową i przetasował trzy karty. Ułożył je wierzchem do góry, aby klient mógł się przyjrzeć. Skupił wzrok na asie. Louis zamieszał karty kilkakrotnie, jednak chłopiec zdawał się być pewny, gdzie leży wygrana karta. Udało mu się. 
– Gratuluję – powiedział Louis, przeczesując palcami swoje brązowe włosy, które wpadały mu w oczy i przeszkadzały. 
Były zbyt długie, ale nie zwracał na to uwagi. Trudno, nie zamierzał korzystać z usług fryzjera.
– Mogę spróbować? Jeśli ty wygrasz, to dam ci pięć euro wraz z tymi dwoma - odparł chłopiec i sięgnął do kieszeni po monety.
Ułożył je na skrzynce. 
– Dobrze – Louis kiwnął głową i podał mu karty.
Otoczony Hiszpanami, zapomniał już jak mówi się po angielsku. Chociaż nigdy nie uczył się języka hiszpańskiego, lata spędzone tutaj dały mu bardzo dużo. Rozumiał, odpowiadał. Może nie umiałby napisać listu czy jakiejś poprawnej wiadomości, ale umiał się porozumieć. To chyba było najważniejsze.
– Spróbuj – mruknął chłopiec, układając trzy karty, które wcześniej pomieszał.
Louis nie miał dobrego wzroku. Wręcz przeciwnie. Coraz gorzej widział i spostrzegawczość nie była jego dobrą stroną. Chociaż wcześniej obserwował, jak radzi sobie dwunastolatek, nie wyłapał miejsca asa. Teraz po prostu zamierzał zgadnąć. Wyciągnął rękę i dotknął palcem trzeciej od lewej karty. Powoli ją odwrócił.
– Wygrałeś – stwierdził chłopiec zadowolonym tonem. – Miłego dnia – dodał, odchodząc.
Lou przejechał językiem po dolnej wardze, zwilżając ją i schował do kieszeni podartych jeansów kilka monet. Zabrał karty, a skrzynkę zostawił za ścianą restauracji. Nie musiał się o nią martwić, jak nie ta, to będzie inna. Poza tym jutro i tak zamierzał robić coś innego. Jeszcze nie wiedział co, ale do wieczora miał czas. Coś mogło mu wpaść do głowy. 
Krocząc deptakiem Barcelony, trzymał ręce w kieszeniach spodni. Jego palce co raz dotykały zimnych monet, a wtedy Louis uśmiechał się zadowolony. Najczęściej swoje pieniądze wydawał na jakieś tanie ubrania albo najpotrzebniejsze rzeczy, no i oczywiście, na książki. Przeczytał setki książek – dosłownie. Kupował tylko te pisane po angielsku. Nie mówił już w tym języku, ale łatwiej rozumiał tekst, niż byłby on w języku hiszpańskim. Swój dobytek trzymał w skrytce pocztowej. Nie miał wiele możliwości, a to było najcenniejsze co miał. Nie chciał stracić swojego świata. Świata, w którym było mu wolno marzyć, chować się, odpoczywać i cieszyć z bohaterami. Każdą książkę szanował i dbał o nią, jak gdyby była skarbem. Nie był człowiekiem wykształconym, ale nie dało się ukryć, że posiadał intelekt. Może chłopak skryty w zniszczonych, lecz nie brudnych, ubraniach był kimś więcej? Może miał jakiś cel do zdobycia? Misję do wykonania? Musiał się tego dowiedzieć. Dlatego właśnie każdy dzień był dla niego tak ważny, jakby miał być odpowiedzią na wszystkie, dręczące pytania. Korzystał, bo bał się, że może już nie otworzyć oczu. Albo otworzyć i zobaczyć ciemność. Czasem ten strach budził się w jego głowie i nie pozwalał, aby wesoły uśmiech, który codziennie mu towarzyszył, pojawił się na jego twarzy. Ale szybko myślał o czym innym i wracał do bycia sobą. Nie mógł się smucić, nie było mu wolno. Zawsze mogłoby być gorzej, prawda?
            Kiedy wszedł do starego, zniszczonego budynku, gdzie wszystko się sypało, poczuł, jak bardzo był zmęczony. Nie spał od piątej rano. Nie chciał bezczynnie siedzieć. Obszedł pół miasta, a teraz jego nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Dlatego jak ociężale wszedł na piętro, gdzie przy słupie zostawił plecak ze swoimi rzeczami. Budynek nie posiadał ścian. Kiedyś był parkingiem. To była jedyna konstrukcja z podłóg i sufitów z betonu. Louis miał widok na połowę miasta. Uwielbiał to. Najczęściej zasypiał właśnie w tym miejscu. Oczywiście, czasem los gonił go gdzie indziej, ale to tutaj lubił wracać.
            Teraz to Barcelona była jego domem. Tajemnicza, nieodkryta Barcelona. Zwiedził miasta Hiszpanii dużo chodząc, łapiąc się na gapę, czy jeżdżąc autostopem. Nie potrzebował niczego więcej prócz wolności jaką sam sobie dawał. Nie był od niczego zależny i nic nie trzymało go w ryzach. Nie musiał chodzić w garniturze, duszony przez krawat. Nie siedział w biurze na nudnych spotkaniach. Ale była jedna rzecz do jakiej nie lubił się przyznawać. Zazdrościł. Och, nie zazdrościł komuś domu czy samochodu. Nie był materialistą, każdy to wiedział. On po prostu zazdrościł osobom zakochanym. Też chciał kochać i mieć z kim dzielić szczęście w swoim marnym życiu. Ktoś napisał niezłą bajkę. Czy dla Louisa miała happy end?
~~~*~~~
Dzisiaj jedynie tyle, wiem, że to krótki rozdział, ale chciałam, aby był wprowadzeniem. Mam ogromną nadzieję, że pokochacie tego Louisa, tę historię. To już nawet nie jest fanfiction. Owszem, biorę zdjęcie i nazwisko, ale nic więcej nie ma wspólnego Louis z 1D do mojego Louisa.
Tego jestem pewna. Jeśli chcecie to piszcie na TT pod jakimś hasztagiem. Nie wiem, na przykład: #pianistaFF ale nie nalegam, spokojnie. Po prostu chciałabym, aby każdy kto przeczyta coś po sobie zostawił. Nawet nie wiecie, jak jestem szczęśliwa, że mogę pisać dla Was kolejną historię.