czwartek, 29 października 2015

05|| "Jego oczy przepełnione były szczerością i dziwnym podziwem"

Kobieta nie powinna być gorsza od anioła, mężczyzna zaś tylko trochę lepszy od diabła.
Szum wody, kaskadą spływającej z wodospadu, śpiewa ptaków i szelest liści, rozchodził się po beżowym pomieszczeniu. Relaksacyjna muzyka koiła nerwy, uspokajała i wyciszała. Przyjemne dźwięki dochodziły do uszu Nanette, która leżała na wygodnym, automatycznym fotelu, rytmicznie masowana.
Od razu po śniadaniu udała się do SPA, tak samo jak co miesiąc umawiała się w pierwszą sobotę. Dbała o siebie i tego nie ukrywała. Nie była lepsza od innych, po prostu miała możliwości i z nich korzystała. Wciąż była jedynie człowiekiem. Najbardziej lubiła masaże, gdzie odprężała się w zupełności i mogła spokojnie pomyśleć. Chociaż nie wybrzydzała, kiedy młoda kosmetyczka pielęgnowała jej dłonie i paznokcie. Czuła się zdecydowanie lepiej. Wszystkie zabiegi trwały trzy godziny, a Nan była całkowicie odprężona. Po długiej solnej kąpieli, Nanette udała się do szatni. Miała jeszcze trochę czasu, a później umówiła się ze znajomymi w kawiarni. Na uczelni utrzymywała dobre kontakty z innymi studentami, nie chcąc być samotna. Czasem dobrze było wyrwać się ze szpon codzienności i monotonni wraz z towarzystwem. Nan była lubiana, jej śmiech był zaraźliwy, tak samo jak, pogodny styl bycia. Przy tej radosnej dziewczynie każdy się rozluźniał.
Ale jak to w bajkach bywa, znalazły się też te zazdrosne i zawistne koleżanki. Miała powodzenie u chłopaków, nie dało się ukryć, za to, jakby w ogóle ich nie zauważała. Nie zwracała uwagi na ich zaloty – to tylko pozory – myślały. Nie wiedziały, jak bardzo się myliły. Nie miały pojęcia, że Nan zostawia im wolną drogę do chłopaków. Tylko ci nie za bardzo byli zainteresowani, ale to już inna sprawa. Panna Elvador była spostrzegawczą osobą, umiała poznać zamiary i nastawienie drugiego człowieka w niedługim czasie znajomości. Dlatego tak łatwo wybierała osoby, z którymi miała ochotę spędzać czas i nawzajem, Nie potrzebowała nieszczerych, zakłamanych ludzi. Świat i tak był oszustem i otaczał każdego dookoła. Chciała prawdziwej przyjaźni, prawdziwej miłości, ale na to nadejdzie czas. Była młoda, a przed nią całe życie, którego nie zamierzała zmarnować. Kiedyś ktoś mądrze powiedział, że życie to gra, wyścig i z góry jesteśmy przegranymi. Bierzemy udział w tej rywalizacji, nie mając innego wyboru. To od nas zależy jak zagramy i jak przegramy. Szczęśliwie, czy nie?
Podsumowując życie Nanette, była szczęśliwa, lecz nieco samotna. Nie chciała stawać na drodze przeznaczeniu. Ono gdzieś czekało. Jak napisał Zafon, którego uwielbiała „Przeznacze­nie zaz­wyczaj cze­ka tuż za ro­giem. Jak­by było kie­szon­kowcem, dziwką al­bo sprzedawcą losów na lo­terię: to je­go naj­częstsze wciele­nia. Do drzwi nasze­go do­mu nig­dy nie za­puka. Trze­ba za nim ruszyć.”
***
Szła rynkiem miasta, mijając ludzi, którzy wracali do domu, zmęczeni po długim dniu w pracy. Słońce chowało się za zabytkowymi, katalońskimi budynkami, żegnając się ostatnimi promykami. Delikatny wiatr kołysał namiotami straganów, które stały w kręgu na placu Santa Catelina. Czerwono białe, granatowo czarne paski zlewały się w jedność. Sklepikarze powinni kończyć już pracę, ale dobrze wiedzieli, że ludzie dopiero powracają do domu. Przy okazji robili zakupy, wpychając do wiklinowych koszyków świeże owoce, czy warzywa. Na ogromnych skrzyniach piętrzyły się jabłka, które wołały Nanette do siebie. Poprawiając torebkę na przed ramieniu, ruszyła w stronę jednego ze straganów. Chyba nie umiała sobie odmówić. Nie robiła zakupów, bo o to dbała kucharka, ale zawsze mogła kupić coś dla siebie.
– Dzień dobry, panienko – mężczyzna z czarnym wąsem w białym fartuchu uśmiechnął się i założył pomarańczowy bezrękawnik. – Nasze jabłka są najsłodsze. Sprowadzone z Polski.
– Właśnie o nich myślałam – posłała mu uśmiech, wyjmując z torebki portfel. – Poproszę kilogram.
– Już, panienko – sklepikarz zważył kilka jabłek i włożył je do podwójnej siatki, aby się nie urwała, gdy Nan będzie szła. Wyznaczył cenę, a dziewczyna podała mu banknot, nie prosząc o resztę.
Mężczyzna uśmiechnął się i dołożył do jabłek kiść bananów. Wyglądały na dojrzałe i naprawdę dobre.
– Miłego dnia – powiedział, wręczając Nanette siatkę.
– Bardzo dziękuję – kiwnęła głową ze śmiechem. – Nie musiał pan.
– Proszę powiedzieć, czy były w porządku, gdy będzie pani jutro przechodzić.
– Oczywiście – obiecała i ruszyła dalej.
Po spotkaniu ze znajomymi, miała bardzo dobry humor. Siedzieli w kawiarni, dyskutując nad polityką, muzyką i językami. Nie obyło się bez złośliwych uwag i komentarzy. Było dużo śmiechu, a to Nan uwielbiała najbardziej. Czuła się rozluźniona w dobrym towarzystwie. Nadawali na tych samych falach, rozumieli bez słów.
Imprezy? Chodzili, bawili się, szaleli. To był wieku, w którym człowiek chciał zabawy. Pragnął rozrywek i braku zobowiązań. Niektórzy pili, by się odciąć od problemów, niektórzy pili, by się śmiać. Nanette nie należała do żadnej grupy pijących. Kosztowała tylko win i szampana. Inne alkohole nie wchodziły w grę, tylko dlatego, że nie przypadły jej do gustu. Znajomi namawiali jedynie na początku, później przestali. Chodziła z nimi do klubów, by móc się wyszaleć i szybko stwierdziła, że alkohol wcale nie był potrzebny do zabawy. Bez niego było również dobrze. Przynajmniej była świadoma każdego czynu, o wszystkim pamiętała, a rano nie budziła się z bólem głowy. Dzięki temu jej ojciec zawsze miał do niej zaufanie. I choć była dorosła, martwił się, ale gdy oznajmiała, że wychodzi na imprezę, wiedział, że wróci bezpieczna. Jeden telefon, a kierowca przyjeżdżał po nią i zabierał do domu. Nie chciała chodzić sama nocą przez miasto.
Zbliżyła się już osiemnasta, gdy zerknęła na zegarek. Ojciec czekał z kolacją, na pewno chciał, aby już wróciła. A Nanette wciąż kręciła się po rynku. Przecież znała drogę do domu. Chciała iść, ale wciąż pozostawała tutaj.
Rozejrzała się dookoła. Dzieci biegały wokół fontanny, proszone przez rodziców o uważanie. Ubrane w płaszcze kobiety szły do metra lub tramwaju. Mężczyźni z teczkami pod śpieszyli do domów. Chociaż nie wszyscy. Wzrok Nan przykuwał chłopak, siedzący na drewnianej skrzynce przy fontannie. Przed nim leżała szara kalimata i wydawało się, że na niej ma rozłożone książki. Dziewczyna musiała podejść bliżej, aby zorientować się, co dokładnie prezentuje. Dystans szybko się zmniejszył, a ona dostrzegła tego samego chłopaka, który wczoraj wręczył jej trzy róże. Siedział pochylony nad swoim dorobkiem. Nie myliła się, to było kilka egzemplarzy książek. Starych, lecz rozpoznała kilka dobrych autorów. Żadnej z tych lektur nie czytała.
Z powrotem zerknęła na sprzedawcę. Chłopak mógł być trochę od niej starszy. Miał na sobie jeansy i granatową bluzę, trochę za dużą. Podwinął rękawy, a ręce splótł ze sobą i uporczywie wpatrywał się w chodnik. Między jego stopami leżała książką, którą czytał. Dopiero teraz to zauważyła i możliwe, że dlatego nie zwrócił na nią uwagi.
Powoli ukucnęła, opierając siatkę z zakupami na bruku tuż obok swojej torebki.
– Przepraszam – odezwała się.
Chłopak uniósł głowę i zamarł. Tak jakby Nanette była duchem lub zjawą. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Dziewczyna zauważyła, że są niebieskie z plamkami szarości. Był przystojnym człowiekiem, z lekkim zarostem. Brązowe włosy przypominały artystyczny nieład.
– Tak? – zapytał, zwilżając językiem dolną wargę.
Nan miała wrażenie, że był zdenerwowany. Ręce mu drżały, a oddech był szybki. Zauważyła to, bo była blisko. Dzieliło ich kilkanaście centymetrów.  
– Dziękuję za róże – powiedziała, posyłając mu delikatny, czuły uśmiech. – Sprzedajesz te książki? – zerknęła na egzemplarze.
– Tak… to znaczy – odkaszlnął, pocierając ręką policzek – tak, sprzedaję. Mam ich podwójne wersje. Nie są mi potrzebne, a chętnie znajdą innych właścicieli. Jest pani zainteresowana? – zapytał uprzejmie.
– Duma i uprzedzenie – wskazała na jedną z książek. – Wiesz, że nie czytałam? Tak, jestem zainteresowana. Kupię wszystkie – powiedziała, wyjmując swój portfel. Zerknęła na karton na którym widniało koślawe „4 EURO”. Szybko odliczyła dwadzieścia euro, dodała jeszcze dziesięć i dosłownie wepchnęła chłopakowi w rękę banknoty.
Patrzył na nią zaskoczony, zaciskając palce na pieniądzach. Spojrzał na dłoń, a potem na dziewczynę. Ta wciąż się uśmiechając, chowała książki do torebki. Do domu nie miała daleko, z czego bardzo się cieszyła, bo miała trochę do zaniesienia.
– Nie musi pani płacić – wydusił z siebie, gdy zasuwała suwak torebki. – Naprawdę, proszę – wyciągnął rękę z pieniędzmi.
Dotknęła jego dłoni i uśmiechnęła się.
­ – Kupuję, więc płacę. Róże dałeś mi za darmo. Raz ci się udało – zażartowała, podnosząc się. – Masz bardzo długie palce. Myślę, że takimi dłońmi dobrze wykonywałbyś masaże.
– Co? – chłopak stanął na równe nogi, mało rozumiejąc.
Nanette roześmiała się, zakrywając ręką usta. Wyglądał na bardzo zdezorientowanego, co ją bawiło, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.
– Mógłbyś być masażystą.
– Masażystą? – zmrużył oczy, a potem lekko się uśmiechnął. – Tylko i wyłącznie, jeśli mógłbym dawać tę przyjemność pani.
– Och… - otworzyła szeroko usta, ale szybko się opamiętała. Na jej blade policzki wkradł się szkarłatny kolor. Nanette była zawstydzona po raz pierwszy od jakiegoś czasu. ­– Dziękuję. To miłe. Jestem Nanette – wyciągnęła rękę przed siebie.
– Louis – szepnął i ucałował jej dłoń.
Wręcz musnął ustami, a ją przeszedł przyjemny dreszcz.
– Lubię eksperymentować – stwierdziła, przyglądając mu się.
Widziała w nim dobrą osobę, która pogubiła się w życiu. Potrzebował pomocy. Może tego nie okazywał, bo wydawał się szczęśliwy, ale ktoś musiał być dla niego życzliwy.
– W jakim sensie? – przekrzywił głowę.
– Nieważne – machnęła ręką. – Czy nie widziałam cię gdzieś wcześniej? Przed różami. Moja pamięć mnie zawodzi mimo młodego wieku – zaśmiała się.
– W kawiarni – przyznał szczerze. – Codziennie widuję cię w kawiarni. Siedzę przy stoliku przy oknie. Nigdy mnie nie zauważałaś.
Nan zmrużyła oczy, próbując sobie coś takiego przypomnieć. Faktycznie nigdy nie rozglądała się po lokalu. Zawsze czekało ją miejsce przy kontuarze, gdzie ucinała sobie pogawędkę z Diego. Nie pamiętała tego chłopaka, ale widziała, że nie kłamał. Jego oczy przepełnione były szczerością i dziwnym podziwem. Dlaczego? Nie zna mnie – pomyślała zdumiona.
Ale on ją znał.

Bardziej niż myślała.

piątek, 16 października 2015

04|| "Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie Bóg, jego by już tu nie było"

Kiedy gaśnie wiara - Bóg umiera i staje się bezużyteczny.
Muzyka rozchodziła się w przestrzeni. Ulatywała do nieba, aby nacieszyć gwiazdy. Była bardzo donośna, choć Louis nie słyszał jej będąc w budynku filharmonii. Na to nie mógł sobie pozwolić, dlatego skorzystał z ławki. Siedział wpatrzony w ciemne tło oświetlone milionami gwiazd, które błyszczały niczym diamenty. Kiedy przymykał oczy, muzyka symfoniczna pochłaniała jego zmysły i serce. Grała w nim.
Ucieszył się jak dziecko, gdy usłyszał walc. Rozpoznawał gatunki, a czasem nawet kompozytorów. Nie miał okazji zasiąść przed orkiestrą, która tak pięknie wykonywała swoją pracę, ale wierzył, że spełni skryte marzenie. Przychodził tutaj od roku. Może nie codziennie, lecz na tyle często, aby poznać muzykę ukojenia. Brzmienie skrzypiec, dźwięki harfy… Co najbardziej uwielbiał? Fortepian. Wyobrażał sobie siebie za czarnym, błyszczącym pianinem, błądząc palcami po klawiszach i grając dla takich samych jak on. Dla takich, których przez życie prowadzi wiara i muzyka, bo wiedzą, że bez nich byliby nikim. Wiara daje otuchę i nadzieję, a muzyka uszczęśliwia i uspokaja. Mało było tych, którzy nie chcieli się zgodzić. Przynajmniej Louis nie miał okazji spotkać osób nie szanujących muzyki. Nawet ci, którzy zapowiadali się, że nie wierzą, wierzyli. Po cichu, w skryciu, nie przyznając się, wierzyli w lepsze jutro. Ponieważ to nie kosztowało, a w jakiś sposób pomagało.
Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie Bóg, jego by już tu nie było. Rozmawiał z nim, pytał, czekał na odpowiedzi. Tylko dzięki Jego pomocy natrafiał na lepsze drogi losu, a krzywda go nie spotykała. Nie był  złotym człowiekiem, nie oszukiwał się. Wyżalał temu na górze wszystkie swoje grzechy, choć wciąż nie pozostawał czysty. Bóg otwierał mu oczy, uszy i umysł. Na samym końcu otwierał dobre serce dla wszystkich. Czasami ludzie, którzy mają wszystko, nie mają nic. Czasami biedni, którzy nie mając nic, mają wszystko. Jak było z Louisem? On sam nie wiedział, ale doceniał, to co dostawał każdego dnia. Doceniał chwilę spokoju. Dziś najbardziej docenił spotkanie z Nanette. Nie rozmawiał z nią dłużej niż kilka sekund, ale w końcu… W końcu odezwał się do obiektu swoich westchnień, a ona mu odpowiedziała. Anioł o nieskazitelnej skórze, duszy i sercu. Nie był godny tego, ale zamierzał pamiętać to do końca życia. Wciąż czuł na palcach dotyk jej dłoni, kiedy podawał róże. Na samo wspomnienie uśmiechał się delikatnie, rozmarzony. Fantazjował, bo tego nikt nie mógł mu odebrać. Dawał się ponieść na ławce przed filharmonią.
Orkiestra grała coraz szybciej, coraz bardziej intensywnie, przyśpieszając bicie serce Louisa. Wyprostował się i otworzył oczy. Gdyby tylko ona mogła z nim być i dzielić chwilę tego pięknego wieczoru, kiedy to Barcelona żyje muzyką. On za to nie zdawał sobie sprawy, że ulica Ferran Valls i Taberner znajdowała się w tej samej dzielnicy, w której mieszkała Nan. Wiedział jedynie, że ona nie musiała czekać na okazję, by posłuchać tego piękna. Ona wchodziła do filharmonii, rzucając na każdego urok, zasiadała w pierwszym rzędzie i odpływała w błogim stanie. Był tego prawie, że pewien. Ten Anioł potrzebował muzyki, tak samo jak łajdak, którym był Lou.
Orkiestra ucichła, kończąc dzisiejszy koncert. Rozległy się głośne brawa, oddające szacunek i podziw dla kompozytora i muzyków. Louis wstał, wsuwając ręce do kieszeni spodni. Uśmiechnął się, zerkając przez ramię na ogromny, piękny w architekturze, budynek. Zaraz miała z niego wypłynąć fala gości, którzy spędzili dzisiaj miło wieczór. Nie chciał być popychany, potrącony, więc powoli odchodził w kierunku swojego miejsca noclegu.
Noc przykryła już miasto, latarnie oświetlały mu drogę. Powietrze było rześkie i przyjemne. Jak na jesień przypadło, było chłodno, co Louis odczuwał na własnej skórze. Nie był dobrze ubrany, bo w swoim dorobku nie posiadał cieplejszej kurtki, czy bluzy. Chociaż w dzień temperatura sięga do 20 czy 24 stopni, wtedy nie ma żadnego problemu. Niestety są też dni, kiedy naprawdę bywa zimno, czyli tak, jak dzisiaj. Całe szczęście zimy w Barcelonie są krótkie i nie takie mroźne. Louis przeżył tutaj sporo czasu, więc kolejny rok na pewno miał przed sobą. Chciałby zgromadzić w sobie jeszcze więcej pewności, aby móc porozmawiać z Nanette, podejść do niej w kawiarni. Bał się odrzucenia, choć przecież wiedział, że była dobra, zbyt dobra na nienawiści. Dlaczego jakaś bariera w jego głowie nie pozwalała mu na krok? Był mężczyzną i powinien wziąć sprawy w swoje ręce. Nigdy jeszcze nie potrzebował uwodzić, flirtować, oczarowywać. Tego wszystkiego mógł się nauczyć jedynie z książek. Ostatnią deską ratunku mogła zostać rozmowa z Diego. Kelner to amant, jak się patrzy, wypisz, wymaluj. Mógł mu doradzić w pewnych sprawach. Bardzo dobrze wiedział, jakie uczucia żywi Louis do pięknej Nan. Och tak, te uczucia były jak najbardziej prawdziwe i szczere. Uwielbienie z dnia na dzień stawało się coraz większe. Chciał patrzeć, jak odchyla głowę i śmieje się, chciał patrzeć jak jej różowe wargi zatapiają się w czarnej kawie. Chciał podziwiać, jak chudymi palcami przeczesuje brązowe, gęste włosy i pragnął poznać każdy centymetr jej ciała. Z każdą myślą, zdawał sobie sprawę, jak bardzo grzeszy, ale nie mógł tego powstrzymać. Na razie Nanette pozostawała marzeniem nieosiągalnym dla niego. To się mogło zmienić, lecz kiedy? Louis musiał uwierzyć sam w siebie, być pewnym. Tylko praca nad sobą mogła pomóc.
Przyśpieszył kroku, czując, że wiatr nabierał na sile. Kuląc się w jeansowej kurtce, wsunął ręce do jej kieszeni i skręcił w prawo. Uliczka była wąska, jednokierunkowa. Kilka samochodów zaparkowało na krawężniku, więc Louis miał problem, aby przejść po chodniku. To było naprawdę bezmyślne. Kierowcy od zawsze myślą, że są panami, bo pieszy nie miałby siły zmierzyć się z autem. Ważne, że oni zaparkowali, nieważne, że nie ma jak przejść.
Westchnął zirytowany i przecisnął się, a potem jeszcze szybciej pokonywał kolejne metry drogi. Już niewiele pozostało. Musiał zabrać swój plecak z miejsca, w którym go dziś ukrył, gdy wychodził. Nie była to skrytka, ponieważ tam chował tylko książki. Dzisiaj plecak przetrzymywał w starej, zniszczonej kamienicy. Na tej samej ulicy, na której obecnie mieszkał. Budynek naprawdę był nieodwiedzany. Nie sądził, aby ktoś zainteresował się jego rzeczami. Nie wyglądały korzystnie.
Wszedł do ciemnej klatki, a podłoga pod jego stopami zatrzeszczała. Panowała głucha cisza, Louis miał wrażenie, że słyszy bicie własnego serca. Ta cisza go nieco przerażała. Wygrzebał z kieszeni małą latarkę i zapalił ją. Światło padło na zniszczone drzwi od piwnicy. Pociągnął za metalową, prawie urwaną klamkę, i otworzył drewnianą powłokę. Na pierwszym schodku w dół leżał jego turystyczny plecak wypchany po brzegi. Tak jak przypuszczał, nikt tutaj nie przyszedł. Louis założył na ramiona bagaż i odwrócił się. Zamierzał zobaczyć, co jest na piętrze i w jakim stanie są mieszkania. Może jeśli miałby więcej szczęścia, zostałby tutaj. Na pewno byłoby cieplej niż w przewiewnym budynku parkingu.
Zaświecił latarką w stronę schodów i wszedł na górę. Wszystko trzeszczało, miał wrażenie, że obudzi całe miasto. Drewno pracowało pod jego nogami. Złapał się metalowej poręczy, idąc na drugie piętro. Ono wyglądało na mniej zniszczone. Może dzisiaj nie zobaczy za dużo, bo nie miał odpowiedniego światła, ale jutro oceni otoczenie. Nie będzie wybrzydzał, spodoba mu się każdy kąt, gdzie będzie mógł przenocować. Na piętrze znajdowały się dwie pary drzwi. Niepewnie nacisnął klamkę pierwszego wejścia. Były otwarte i od razu się uchyliły. Zawiasy zaskrzypiały, więc Lou wzdrygnął się, ale zrobił krok do przodu i wszedł do środka. Mieszkanie było prawie puste, stare meble rzucały cień na podłogę pokoju. Dwa duże, zniszczone okna wychodziły na ulicę oświetloną lampami, dawały trochę światła.
Zostawił plecak pod ścianą i podszedł do stołu na środku pomieszczenia. Odsunął krzesło, które było tylko jedno i na nim usiadł. Natychmiast poczuł ulgę… Jego nogi były zmęczone, ciało zresztą też. Pragnął się przespać. Na pewno zamierzał to zaraz zrobić. Teraz chciał nacieszyć się cichym mieszkaniem, w którym mógł zostać. Przynajmniej do rana, a to już było bardzo dużo. Na jego zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia, a na skroniach utworzyły się lekkie zmarszczki. Zmierzwił włosy i spojrzał przez okno. Wiatr kołysał koronami drzew, a te szumiały tworząc własną symfonię. Louis słyszał muzykę wszędzie, w najprostszych sytuacjach potrafił wykryć melodię świata. Tę najczęstszą rozpoczynała natura, zaraz potem ludzie. Przy takiej muzyce mógł spokojnie zamknąć oczy i odpłynąć w objęciach Morfeusza, nawet na niewygodnym, zniszczonym krześle, które zapomniało już, że ktoś z niego korzystał.
Spotkanie Nanette było przypadkiem. Louis sprzedawał róże po mieście i trafił pod uczelnię. Wiedział jak dużo osób stamtąd wychodzi, więc podchodził i grzecznie pytał. Rozumiał odmowę. Wtedy zobaczył ją. Z daleka nie widział wiele, ale kiedy podeszła… Był pewien. Nie mógł stracić takiej okazji. Dla niej to był miły gest, dla niego najważniejsza chwila w życiu. Dlatego właśnie wierzył w przypadki. To nie mogło być zaplanowane, to była szybka zmiana losu. Przypadkiem też było to, że znalazł mieszkanie w opuszczonej kamienicy i przespał całą noc, śniąc o czymś tak przyjemny, że żal było się budzić. Jednakże nadszedł poranek, a słońce wdarło się do pokoju. Louis zmarszczył czoło i zamrugał powiekami. Otworzył oczy, ale jedyne, co zobaczył, to ciemność. Tego się najbardziej obawiał. Strach sparaliżował jego ciało. Czy właśnie ziścił się jego koszmar? To, że gdy się obudzi nie zobaczy więcej słońca? Nie zdążył się pożegnać z kolorami i pięknem świata… Nie chciał jeszcze… Mrugał powiekami i kręcił głową. Był zdenerwowany i przerażony. Ktoś jednak na górze zdecydował, że to nie jest jego pora. Stracił wzrok na kilka dobrych minut, aby potem powoli zacząć widzieć. Oprzytomniał, a mroczki przed oczami zniknęły. Louis odetchnął z ulgą. Widział. Jeszcze dziś mógł widzieć.
Szatyn przeczesał swoje już nieco za długie włosy i wstał z niewygodnego krzesła. Nie był w stanie uwierzyć, że przespał na nim całą noc. Nie spadł, nie obudził się. Po prostu spał. Widocznie zmęczenie było na tyle silne. Rozejrzał się po pokoju. Ściany pomalowane były na błękitny kolor, ale farba zaczęła schodzić z biegiem lat. Brązowa, dębowa szafa stała przy drzwiach i Louis nie mógł się powstrzymać, aby do niej nie zajrzeć. Ostrożnie uchylił zniszczone drzwi. Zaskrzypiały tak samo, jak te wejściowe. Nie zobaczył nic szczególnego. Nie znalazł ubrań, ale na jednej z półek leżały partytury. Wziął do ręki pogniecione, wilgotne kartki. Miał wrażenie, że wykopał skarb. Znajdował coraz to inne, ciekawsze rzeczy. Odłożył zapisy nut na okrągły, nie duży stół. Żyrandol nad jego głową zakołysał się, gdy przez otwarte okno, wpadło więcej powietrza. Pokój nie wyglądał źle. Był salonem, ale brakowało tutaj kanapy i foteli. Może poprzedni gospodarz zabrał je ze sobą.
Louis ruszył do drzwi balkonu. Obraz mu się rozmazywał, a chciał zobaczyć na jaką ulicę wychodzą okna. Stanął przy metalowej barierce, chłonąc poranne powietrze Barcelony. Zmrużył oczy, aby dokładniej coś dostrzec. Zdumiony ujrzał przed sobą najpiękniejszą, zabytkową dzielnicę. Stare kamienice piętrzyły się na ulicy, zadbane i zamieszkane. Katedra przed nim robiła ogromne wrażenie. Wiedział, że będzie musiał ją jak najszybciej odwiedzić. Od dziecka był uczony chodzić do kościoła. Co niedziela wraz z mamą szedł na mszę. Tak było do piątego roku życia. Niewiele pamiętał, nie znał powodu, ale… ale został odebrany mamie.
Mieszkali w Londynie. Dom nie był duży, lecz matka zawsze o niego dbała. Pilnowała ogródka, sprzątała, gotowała… Jako dziecko nie zapamiętywał, aż tylu szczegółów i wieku dwudziestu pięciu lat trudno mu było przywołać te obrazy. Chodził do przedszkola, kiedy jego mamusia była w pracy. Jak przez mgłę przypominał sobie jej rysy twarzy. Była dobrą, piękną kobietą. Miała długie brązowe włosy i zielone oczy, może dlatego źrenice Louisa były mieszanką lazuru i szmaragdu. Pamiętał jej uśmiech. Zawsze szczerze radosna całowała go w policzek, gdy wracała z pracy. Nie znał swego ojca, nigdy o nim nie słyszał. Był na tyle mały, że nie pytał. Mama go kochała. On to wiedział. A on kochał swoją mamusię. Tylko dlaczego jego bajka się skończyła?
Pewnego dnia, zwykłego dnia, kiedy miał iść do przedszkola, ktoś zapukał do drzwi. Louis stał w holu ubrany w buciki i kurteczkę. Czekał, aż mama weźmie torebkę i wyjdą. Zawołał głośno, słysząc stukanie. Kobieta niczego nie świadoma otworzyła drzwi. W progu stali nieznajomi dla Louisa ludzie. Rozmawiali o czymś poważnym z mamusią, widział, że była przerażona. Lou płakał razem z mamą, gdy dwie kobiety go zabierali. Nic nie mógł zrobić, tak samo jak jego mama. Nie rozumiał. Został przewieziony do specjalnego ośrodka. Teraz wiedział, że był to sierociniec. Nigdy nie powrócił już do domu. Wychowywał się między obcymi dziećmi, nie rozmawiał z nimi. Był cichym, spokojnym dzieckiem, a opiekunowie nie mieli z nim problemu. Wykonywał zadania i ćwiczenia. Nie pozwalał, aby na niego krzyczano bez powodu. Od zawsze był samotnikiem, więc nie nalegali na kontakt z innymi dziećmi. To nie przynosiło skutków. Tak dojrzewał, w odosobnieniu, ucząc się, czytając i modląc. Pragnął wrócić, odnaleźć swą matkę… Ale z każdym następnym rokiem jej obraz nikł w jego głowie. Dlaczego go nie odwiedzała? Miała do tego prawo. Musiała mieć. Jeśli został zabrany z powodów finansowych, to mogła go czasem zobaczyć. A może jednak nie mogła? Ktoś postanowił zrobić z ich życia koszmar. Udało się. Ona cierpiała bez syna, on cierpiał bez matki. Byli rozłączeni na lata, nie mogąc nic z tym zrobić.
Ludzkie łzy to z jed­nej stro­ny wy­raz og­ro­mu cier­pienia, lecz z dru­giej także ul­ga. Ra­zem z łza­mi wypływa cier­pienie, by zro­bić miej­sce na nową, ko­lejną falę bólu. Inaczej ból przes­tałby się w nim mieścić. ~Dorota Terakowska
Louis często płakał. Pozwalał oczyścić swoją duszę, bo wiedział, że to mu pomaga. W ciszy swojego pokoju, który dzielił z jakimś chłopakiem, bodajże – Johanem, planował przyszłość. Skończył osiemnaście lat i uciekł. Daleko, przed siebie. Choć na początku chciał wrócić do domu, nie znał adresu. Administracja ośrodka podała mu tę informację, jednak okazało się, że jego matka już tam nie mieszka. Nie miał możliwości szukania dalej. Nie zamierzał stać w miejscu. Być może się poddał, ale do tego wniosku jeszcze nie doszedł. Wyjechał z pieniędzmi, które dostał na dobry start. Wyjechał daleko, zostawiając bagaż przeszłości w chłodnym, deszczowym Londynie. I nie zamierzał wracać. Nie wiedział, co miałoby go z powrotem tam sprowadzić, ale na razie nie dopuszczał do siebie takiej świadomości. Żył w pięknej Hiszpanii i cieszył się każdym dniem. Nie posiadał obywatelstwa, tak samo jak stałej pracy i mieszkania. Tak naprawdę nikt nie szukał Louisa Tomlinsona, nikt o nim nie mówił. Ukrywał się między uliczkami, nie dając o sobie znać. Czuł się szczęśliwy i byłby, nawet leżąc w więziennej celi.
Wypuścił z ust powietrze i uśmiechnął się wesoło. Powoli zwilżył językiem dolną wargę. Burczenie w brzuchu, uświadomiło mu, jak bardzo był głodny. Za chwilę zamierzał pójść do Coffee Isabel, aby jak co dzień, wykonać swój obowiązek. Na razie… jeszcze przez chwilkę, chciał nacieszyć się mieszkaniem.
Odwrócił się i ruszył w dalszą wędrówkę. Przez korytarz przeszedł do niewielkiej kuchni. Wyposażona była w lodówkę, kilka szafek i nawet znalazł sztućce. Cóż mu z tego, jeśli nie było tu wody i prądu? Musiał coś wymyślić. Nie chciał wracać na parking, nie było mu źle, ale mogło być lepiej.
Przeszedł dalej, ściągając z siebie jeansową kurtkę i koszulkę. Musiał jak najszybciej odwiedzić pralnię. Kończyły mu się czyste ubrania, przecież nie miał ich wiele. Westchnął i rzucił rzeczy obok plecaka. Popchnął drewniane drzwi, z których schodziła farba i wszedł do środka. Oniemiał. Stal jak wryty w podłogę. W niewielkim pokoju na całą długość ściany rozciągała się biblioteczka. Półki uginały się pod ciężarem książek. Stare, zapraszające do czytania egzemplarze… Louis nie mógł w to uwierzyć. Ktoś zostawił w samotności najpiękniejsze co mogło istnieć. Książki. Świat, w którym wszystkie problemy znikały. A teraz on tu stał i miał to na wyciągnięcie ręki. Nie zamierzał rezygnować. Wiedział, że musi się nimi zaopiekować. Każda książka potrzebowała właściciela. Ponieważ stał w szoku, nie był w stanie się rozejrzeć. Dopiero po dłuższej chwili ochłonął, pokręcił głową i ruszył do regału. Jego wzrok przykuł brązowe, stare pianino stojące przy oknie. Zmrużył oczy, wyostrzając obraz. Pianino. Nigdy nie grał na pianinie… To musiało być nieco rozstrojone, a on nie znał się na instrumentach. Tak bardzo chciał zagrać, spróbować chociaż. Tyle razy słyszał mazury i polonezy z filharmonii, wierzył, że on też potrafił. Na pianinach znał się tylko jeden z znajomy dla Louisa, człowiek…
~*~
Kiedy tylko don Alberto dowiedział się o znalezionym mieszkaniu, nie przestawał mówić. Louis siedział na schodkach za kawiarnią i obierał pomarańczę. Śmiał się z szefa lokalu, który wyglądał na jeszcze bardziej podekscytowanego niż on sam. Don Alberto nie widział w tym nic zabawnego.
– Louis, chłopie! – wykrzyknął, unosząc ręce do góry. Rękawy koszuli podwinęły mu się przy tym ruchu. – Jesteś szczęściarzem.
– Bez wody, prądu i z zepsutym pianinem – odpowiedział mu rozbawiony. – Nie będę narzekał, nie mogłem trafić lepiej – dodał, po czym wsunął do ust soczysty kawałek owocu.
– Właśnie. Widzisz, ja ci mogę pomóc. Na pianinach znam się jak mało kto. Może nie gram, ale naprawiam. Z dziada pradziada, a kawiarnia… no z czegoś musiałem utrzymać rodzinę, sam rozumiesz – tłumaczył, gestykulując, a Louis kiwał głową. – Agregat prądu też jestem w stanie załatwić. Cieszę się, że wreszcie znalazłeś porządne miejsce i nie będziesz się włóczył. Bądź, co bądź, martwię się o ciebie. Diego również.
– Dziękuję – odpowiedział szczerze chłopak.
­– Od tego są przyjaciele – rzekł don Alberto, wypinając pierś do przodu. – Postaram się o prąd w kamienicy. Mam pewne znajomości, popytam, porozmawiam. Może nie ujawnimy twojej tożsamości, jeśli będziesz płacił regularnie. Przydałaby ci się praca na stałe, ale wiem, że to nie jest możliwe.
– Jakoś daję radę… - Lou westchnął i włożył do ust kolejny kawałek. Sok popłynął mu po brodzie. Wytarł kropelki rękawem koszulki.
– Tak, tak – mężczyzna machnął ręką. – Na razie zrobimy to, co powiedziałem. Ach, zapomniałbym. Diego ma dla ciebie worek ubrań. On już w nich nie chodzi, a tobie mogą się przydać. Tylko jesteś strasznym chuderlakiem, nie wiem, czy nie będą na tobie wisieć.
– Przyjmę wszystko z ogromną wdzięcznością. Czy mogę jakoś pomóc? – podniósł się, ale don Alberto znów go usadził.
– Towar już rozładowałeś, taka była umowa. Nic więcej nie potrzeba. Może chcesz się wykąpać? Jakie masz plany na dzisiaj? Zjesz z nami obiad? Isabel przygotuje coś dobrego… - spojrzał z wahaniem na chłopaka.
Ten uśmiechnął się w dziecięcy, szczery uśmiech. Był szczęśliwy i wdzięczny. Nie mógł go trafić większy zaszczyt. Otaczali go wspaniali ludzie, zawsze skłonni do pomocy. On nigdy nie chciał prosić.
– Wsiadaj – mężczyzna wskazał na ciężarówkę. – Zawieziemy ten worek, nie będziesz wlókł się przez całe miasto. Zabierzemy też kilka baniaków z wodą.
– Ale ja chciałem… Kogoś spotkać – szepnął zawstydzony.
Na jego policzkach pokazały się rumieńce. Don Alberto prychnął rozbawiony. Dobrze wiedział o kogo chodzi. Tego nie dało się ukryć. Louis przyglądał się tylko jej.
– Zostaw romanse na później. Jedziemy. Louis, ona i tak przyjdzie tu jutro. I następnego dnia. A ty wciąż będziesz siedział i nic do niej nie powiesz.
– Bardzo zabawne – mruknął szatyn, podnosząc się.
Wrzucił skórki pomarańczy do kosza i wsiadł do kabiny ciężarówki. Nie zamierzał o tym rozmawiać. Wiedział, że czas się odezwać. Tylko… tylko on się bał.


 Hej, skarby! Smutno mi po 365Days. Tak, myślę nad drugą częścią, ale waham się. Wybaczcie. Jak podoba wam się ten rozdział? Proszę, komentujecie i wspierajcie!

sobota, 3 października 2015

03|| "Czasami przechodni snuli opowieści znikąd o domu, który straszy."

Uśmiech jest najprawdziwszym, kiedy jednocześnie uśmiechają się oczy.
Nanette pchnęła dębowe drzwi z kolorową szybą i wkroczyła do ulubionej kawiarni, w której unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i ciastek. Jej nozdrza wypełniła ta piękna woń, więc twarz rozjaśnił szeroko uśmiech. Poprawiła czarną torebkę, trzymaną na przed ramieniu i podeszła do blatu. Kawiarnia nie była zapełniona. W lokalu znajdowało się około pięciu klientów i nikt nie stał przy kasie, Nan nie musiała czekać.
Zgrabnie usiadła na wysokim krześle, odpinając guziki granatowego płaszcza. Kasztanowe włosy przerzuciła na prawe ramię i posłała wesoły uśmiech Diego, który odwrócił się od szafki ze szklankami do latte. Wytarł ręce w białą ściereczkę, idąc w stronę lady. Oparł ręce o blat, patrząc w zielone oczy klientki.
– Mógłbym się w nich zakochać – stwierdził pewnego dnia.
Nanette spojrzała na niego poważnie, a potem po prostu wybuchnęła śmiechem. Diego sam nie umiał się powstrzymać. Śmiał się razem z nią. I chociaż się nie zakochał, do dziś prawił jej komplementy. Nan wiedziała, że są jedynie dobrymi znajomymi, którzy spotykają się codziennie rano, gdy ta odwiedza kawiarnię na rogu. Sama nie pamiętała, jak ją odnalazła. To znaczy, kawiarnia nie była skryta między budynkami, ale Nan nie wie jak się tu znalazła. Może po prostu miała po drodze. Później zakochała się w tym miejscu nie odwracalnie… Każde wyjaśnienie jest dobre. To było najbliższe prawdy.
– Cóż mogę podać? – spytał Diego.
– Espresso, jakbyś nie wiedział – mruknęła, poprawiając kołnierzyk białej koszuli. – Espresso, poproszę – dodała z uśmiechem.
Nie umiała być niemiła, zadufana. Nie była taka, ojciec wychował ją bardzo dobrze. Chociaż miał dużo obowiązków zawsze znajdywał czas. Od kiedy na świat przyszedł jego cud – Nanette, wiedział, że musi ją chronić. Była krucha i delikatna. Łatwo było zranić tę wrażliwą dziewczynę, chociaż wydawała się być śmiała. Nie zdarzyło się jeszcze, by chowała się w cieniu. Nanette Elvador zdecydowanie szła przez życie z uniesioną głową, nawet wtedy, gdy po jej twarzy płynęły słone łzy. Nieraz mogła się poddać, ale czy osiągnęłaby sukces, do którego zmierzała? Z pewnością nie, bo z przeciwnościami losów trzeba było sobie poradzić. Ludzie miewali gorsze problemy od niej i to było jej myślą pocieszającą.
Jeśli kobieta jest szczęśliwa, jest także piękna.
Nanette wiedziała, że podoba się mężczyznom. Oni nigdy tego nie ukrywali, uwodzili, flirtowali, próbowali poderwać. Czasami ich sposoby były dosyć zabawne. Doceniała starania, ale nie brała tego na poważnie. Miłość nie szuka, miłość jest albo jej nie ma – stwierdził kiedyś Jan Twardowski. Nie wiązała się, nie chodziła na randki. Była szczęśliwa i wcale nie samotna. Miała cały świat, książki i tatę. Mogła pragnąć więcej? Gdyby na swojej drodze spotkała tego jedynego mężczyznę, wiedziałaby o tym, czuła. Nie przeszedłby obok nie zostawiając po sobie śladu. Ile potrzebowała na to czasu? Miesiąc? Rok? Może pięć lat? Nie przyśpieszała przyszłości, los rozdawał karty jak chciał.
Piękna Nanette pragnęła się rozwijać. Była mądrą, oczytaną i błyskotliwą kobietą – co już wielu doceniło. Studiowała filologię hiszpańską, a jej celem było nauczanie w szkole. Uwielbiała dzieci, miała błogą cierpliwość i nie denerwowała się tak łatwo. Od kiedy pamięta bycie nauczycielem było jej marzeniem i miało się niedługo spełnić. Rozumiała, że zawód wymagał naprawdę dokładności. Była na to przygotowana. Ojciec mocno ją wspierał w dążeniu do celu. Nie pozwolił się poddać, opłacał studia i wszystkie materiały. Nie był skąpy, ani biedny. Wiodło im się bardzo dobrze.
Julian prowadził galerię obrazów. Sprzedawał dzieła znane i mniej znane. Te, których nigdy nie sprzedał, wisiały na ścianie, aby wszyscy mogli je podziwiać. To chyba jasne czyje obrazy znalazły się w tym specjalnym mieście – jego żony i matki Nan. Nie dało się ukryć, że Mia miała wielki talent, chociaż nie zasłynęła w świecie malarstwa zanim odeszła. Nanette nie znała mamy, kochała ją, lecz nie znała. Wiedziała jedynie, że nigdy nie zostanie zastąpiona. Serce jej ojca było zajęte, aż do śmierci. Otuchy dodawała jej świadomość, że Julian był szczęśliwy.
Panna Elvador marzyła. Każdy człowiek na ziemi ma prawo do marzeń. One są jak baloniki. Powietrze to szczęście, które je wypełnia. Unoszą się do nieba, kiedy tylko zostaną spełnione. Ile baloników zniknęło z widoku Nanette? Już kilka, ale wciąż nie wszystkie. Przybywały nowe, zmieniały się cele. Chociaż jeden z baloników znajdował się tam od zawsze. Prócz bycia nauczycielem, brunetka o pięknych, zielonych oczach, chciała podróżować. Nie dane jej było zwiedzić za wiele. Między studiami pomagała ojcu
w rodzinnej firmie. Była menadżerem galerii i bardzo dużo znajdowało się na jej głowie, choć liczyła sobie dopiero dwadzieścia trzy wiosny. W pracy pomagała dokładność, precyzja
i staranność. Gdy się za coś brała, zawsze kończyła z dobrym rezultatem, więc ojciec nie potrzebował lepszej prawej ręki. Przychody były na tyle duże, że ich dom był naprawdę pięknym budynkiem w starej, zadbanej dzielnicy. Na wakacje też byłoby ich stać, ale żadne
z nich nie miało czasu. Odpoczywali w zaciszu domu przy muzyce lub też wciągnięci
w książki.
            W swoim pokoju, Nanette planowała podróż. Przesuwała palcami po dużej mapie, rozłożonej na drewnianym, sosnowym biurku. Nie umiała się zdecydować, chciała zwiedzić tak wiele. Zobaczyć tyle miejsc i poznać mnóstwo kultur. Kiedy? Nie wiedziała. Nie wszystko dało się sprecyzować. Na razie starannie zapisywała w czerwonym zeszycie wycieczkę. Do tej pory udało jej się wybrać kraje Europy. Między innymi zakreśliła Anglię, gdzie jej celem był Londyn, ale i Birmingham. W nim opatrzyła sobie rzymskokatolicką katedrę, którą koniecznie zamierzała zobaczyć. Kolejne państwo to Austria, a zaraz po niej Francja i Szwajcaria. Na sam koniec zostawiła Wenecję, którą także pragnęła zwiedzić. Weźmie aparat i uwieczni każdy zabytek. Będzie idealnie. A potem? Potem napisze książkę. Chociaż jeszcze nie wiedziała o czym, planowała coś stworzyć. Najwidoczniej wiele odziedziczyła po matce. No dobrze, nie umiała malować, ale pisanie szło jej coraz lepiej. Wiele wydawnictw doceniło próbki Nan. Jednak ona nic z tym nie robiła, na razie czekała na natchnienie, tego potrzebowała. Wierzyła, że zakochana osoba tworzy zupełnie inaczej. Nie miała okazji przeczytać wszystkich książek mamy, a ta wydała ich aż trzy. Tej ostatniej nie udało się znaleźć, była tylko jedynym egzemplarzem.
            Ponieważ Julian był spokojny o swą córkę, ta miała wiele swobody. Najczęściej wychodziła wieczorami na spacery, kiedy Barcelona zasypiała. Krążyła po deptakach, gdzie za rogiem czaił się muzyk, grający na skrzypcach. Taka wiele razy go mijała, a nie znała imienia. Zatrzymywała się, lecz nie rozmawiali. On jedynie grał. Gdy kończył Nanette odchodziła i wolnym krokiem powracała do domu, aby zamknąć się w swoim pokoju. Opadała na miękkie łóżko i dawała powiekom opaść, a sen ogarniał jej umysł.
            Zdawała sobie sprawę, jak wielkie szczęście miała w życiu. Nigdy nie była głodna, nigdy nie cierpiała z samotności. Miała wszystkiego pod dostatkiem i mogła zyskać więcej. Wiedziała, że istnieją ludzie potrzebujący, wtem pomagała. Dziewczyna o wielkim sercu – mówili, uśmiechała się jedynie, lecz nie odpowiadała. Litujesz się – powiadali. Kręciła głową, ale również nie komentowała. Gdy mogła – dawała. Bo bogaty jest ten kto daje, a nie ten kto bierze. Każdy człowiek był ważny i miał swoją wartość, każdego więc traktowała równo. Nie pozwalała sobie oceniać kogoś, niczym książki po zobaczeniu okładki. Brudne ubranie o niczym nie świadczyło. To co zewnętrzne nigdy nie pokaże tego, co jest wewnątrz człowieka.
Ludzie patrzyli na nią i oceniali. Piękna, bogata – zapewne zadufana. Nie wiedzieli, jak bardzo się mylili. Nanette była skromną dziewczyną, choć uwielbiała o siebie dbać. Uważała, że styl był ważny i skoro miała możliwość, pilnowała tego. Nie czuła się lepsza, po prostu robiła to dla siebie samej i swego samopoczucia.
            – Espresso – usłyszała przy sobie i wybudziła się z letargu.
Miała wrażenie, że coś ją ominęło, kiedy odpływała w marzeniach oraz myślach. Potrząsnęła głową i spojrzała na Diego, który stawiał białą filiżankę kawy tuż przy jej ręce.
– Bardzo dziękuję – odparła z uśmiechem i sięgnęła do parującego naczynia.
Diego odszedł, aby przyjąć zamówienie od klientki, która weszła do lokalu dwie minuty temu. Tego Nan nie zauważyła. Kobieta była zadbana, wyglądała elegancko. Na sobie miała ciemny płaszcz. Wysokie szpilki dodawały jej wzrostu. Klientka nie uśmiechała się. Odgarnęła brązowe, proste włosy, patrząc na menu. Wyglądała na zmęczoną, lecz mimo wszystko starała się nie okazywać emocji. Wyglądała na około czterdzieści lat, może trochę więcej. Najwidoczniej to również chciała ukryć. Nan uznała, że są ją męczyło. Nie była psychologiem, ale umiała wykryć niektóre zachowania. W tym przypadku raczej się nie myliła.
Odwróciła wzrok od kobiety i skupiła się na piciu kawy. Rzadko kiedy rozglądała się po lokalu. Wiedziała, że ludzi peszy czyjeś spojrzenie, czują się obserwowani. Zostawiała każdemu przestrzeń osobistą, chociaż sama czuła się lustrowana. Tak jak na przykład teraz. Miała wrażenie, że ktoś na nią patrzył. Nie podniosła głowy. Starała się odrzucić od siebie podejrzenia i upiła łyk czarnej, mocnej kawy. Musiała mieć dzisiaj dużo energii, czekał ją dzień męczących zajęć. Czasem wykładowcy za wiele wymagali. Chociaż też byli ludźmi, nie zdawali sobie sprawy ile studenci mają na głowie. Nie byli wyrozumiani, ci którzy się poddali, odpadali. Ale nie Nan. Ona wiedziała, co chce w życiu robić i choćby po trupach, zamierzała dążyć do celu.
– Diego, muszę już iść – zwróciła uwagę przyjaciela, podając mu kartę.
–Więc miłego dnia na uczelni – uśmiechnął się do niej, dokonując zapłaty. – Nie daj się im.
– Och, dzięki, panie kelner – wywróciła oczami i wstała. – Pracuj, pracuj. Cześć.
Diego zaśmiał się i wrócił do klientki. Nanette wyszła z kawiarni, przewieszając torebkę na ramieniu. Zapięła płaszcz, gdy mocny wiatr zawiał. Chłodne dni następowały coraz częściej, zwiastując jesień. Niestety lato dobiegło końca. Nie mogła powiedzieć, że zima  i jesień to były jej ulubione pory roku. Wręcz przeciwnie. Kochała ciepło i słońce. W dni, kiedy nie chodziła na studia, ponieważ były wakacje, ale i nie musiała pracować, brała książkę i gnała na plażę. Tłumy szukały wolnego miejsca, ona zawsze miała szczęście i udawało jej się wcisnąć. Wystarczyła godzina, dwie, a jej alabastrowa skóra nabierała koloru, choć i tak nie wyglądała na bardzo opaloną. Nic nie mogła na to poradzić, taki typ urody. Oczywiście, może pomogłoby solarium, ale nie była zwolenniczką takich metod. Może była potomkiem albinosa? Gdy była młodsza wyglądała jak porcelanowa lalka. Teraz zyskała trochę więcej ciemniejszej barwy skóry, ale nie była to wielka różnica. Jednakże nie narzekała, patrząc w lustro. Akceptowała siebie. Zewnętrznie i wewnętrznie. Każdy człowiek ma wady, ale i każdy człowiek ma zalety. Nie można składać się tylko z jednego. Wszystko komponuje całość.
***
Nauka to pokarm dla rozumu.
Nan biegła w stronę biblioteki, mijając setki studentów. Starała się nikogo nie potrącić, chociaż bardzo się śpieszyła. Na następne zajęcia potrzebowała odpowiednich materiałów. Musiała wypożyczyć książkę i skserować parę stron. Ile miała czasu? Zaledwie dwadzieścia minut i nie było to wiele.
Prawie potykając się, wbiegła po marmurowych schodach na drugie piętro ogromnej uczelni. Znalazła się w wielkiej sali wypełnionej książkami. Niektórzy zajmowali miejsce przy stołach, ucząc się i powtarzając, a inni krążyli między regałami. Nan szybko podeszła do biurko bibliotekarki.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się. – Szukam tej pozycji – podała starszej pani kartkę z tytułem.
Pracownica poprawiła okulary zsuwające jej się z nosa i mruknęła coś pod nosem. Wpisała w komputer nazwę, aby wyświetlił się regał i półka. Odnalazła odpowiednie miejsce.
– Dział szósty, regał pierwszy, półka od dołu – rzuciła znudzonym tonem głosu i wróciła do przeglądania pisma dla gospodyń domowych.
– Dziękuję, proszę pani. Więcej życia – odparowała Nanette i ruszyła we wskazane miejsce.
Czas szybciej płynął. Znalazła książkę, a teraz musiała ją skserować. Założyła potrzebne strony i poszła wypożyczyć poradnik. Zdąży… Nie miała innego wyjścia, musiała.
***
Gdy opuszczała budynek uczelni, było już ciemno. Zegarek wskazywał siedemnastą, a Nanette była okropnie głodna. Marzyła o ciepłej, dobrej kolacji i kieliszku wina. Gosposia zapewne nie zawiedzie, bo świetnie gotowała. Julian nie lubił tego robić, zresztą nie potrafił. Nan umiała, ale rzadko kiedy miała czas. Korzystali z pomocy kucharki, jak i sprzątaczki, która przychodziła co trzy dni, aby pomóc posprzątać ten ogromny dom. Julian już zapisał go w spadku dla swojej jedynej córki. Nigdy nie wiedział, kiedy nadejdzie dzień ostateczny, więc wolał być przygotowany.
Nan wyjęła z torebki skórzane rękawiczki i założyła je, nie chcąc odmrozić dłoni. Nie było, aż tak zimno, ale jej skóra była wrażliwa.
– Może różę? – usłyszała łagodny, męski głos.
Podniosła głowę i zauważyła przed sobą młodego chłopaka, który był w nieco powycieranych ubraniach, ale wyglądał na czystego. Uśmiech miał miły. W rękach trzymał kosz z niebieskimi i czerwonymi różami.
–  Poproszę – kiwnęła głową, nie mając sumienia odmówić. Sięgnęła do torebki po portfel. – Ile?
– Za piękny uśmiech – odparł chłopak, wręczając jej trzy niebieskie kwiaty. – Miłego wieczoru – dodał, a potem zniknął między tłumem studentów.
Nanette przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła przed siebie. Była co najmniej zaskoczona, już dawno nikt nie był tak uprzejmy. Uśmiechnęła się pod nosem, ruszając w stronę domu. Nie miała daleko, więc nie korzystała z samochodu. Nie spóźniała się i dlatego wolała spacer. Ruch to samo zdrowie.
Dom Elvadorów był ogromnym budynkiem z okazałą bramą i ogrodzeniem. Architektura była dopasowana do staroświeckiej Barcelony. Wielkie okiennice były teraz otwarte, dodawały mroczności, ale i uroku. Wszystko zgrywało się w idealną całość. Czasami przechodni snuli opowieści znikąd o domu, który straszy. Nie była to prawda. Odkąd Julian kupił posiadłość, zaczęła ona tętnić życiem. To wszystko za sprawą kobiecej ręki i ogromnego serca do najmniejszych szczegółów. Nanette chciała, żeby kochali to miejsce. Nie przeliczyła się. Zadbała o wszystko.
Dziewczyna weszła do środka, a lokaj Joseph odebrał od niej płaszcz.
– Piękne róże, proszę pani – zauważył, odwieszając materiał.
– Tak, piękne – uśmiechnęła się, chowając nos w delikatnych płatkach. – Gdzie mój tata?
– Ojciec odpoczywa w swoim pokoju, panienko – skinął głową.
– Nie będę mu przeszkadzać – stwierdziła Nan i ruszyła do kuchni, gdzie zapewne już czekał obiad.
Joseph nauczony  był kultury i manier. Zawsze zwracał się do niej z szacunkiem. Nie mogła go oduczyć. Wolała, gdyby mówił jej po imieniu. Cóż mogła zrobić. Joseph uważał, że tak nie wypada i pozostawał przy swoim. Pracował u nich bardzo długo. Nawet wtedy, gdy mieszkali w mniejszym domie, on był. Pomagał, woził Nan do szkoły, odbierał – to przyjaciel rodziny, który zasłużył na takie miano.

Co jest w tym opowiadaniu nie tak, że tak mało osób go komentuję? Liczba obserwatorów mnie szokuje. Ale komentarzy rozczarowuje. Piszę dla Was i chciałabym uzyskać jakąkolwiek opinię.