Kiedy gaśnie wiara - Bóg umiera i staje się bezużyteczny.
Muzyka rozchodziła się w
przestrzeni. Ulatywała do nieba, aby nacieszyć gwiazdy. Była bardzo donośna,
choć Louis nie słyszał jej będąc w budynku filharmonii. Na to nie mógł sobie
pozwolić, dlatego skorzystał z ławki. Siedział wpatrzony w ciemne tło oświetlone
milionami gwiazd, które błyszczały niczym diamenty. Kiedy przymykał oczy,
muzyka symfoniczna pochłaniała jego zmysły i serce. Grała w nim.
Ucieszył się jak dziecko, gdy
usłyszał walc. Rozpoznawał gatunki, a czasem nawet kompozytorów. Nie miał
okazji zasiąść przed orkiestrą, która tak pięknie wykonywała swoją pracę, ale
wierzył, że spełni skryte marzenie. Przychodził tutaj od roku. Może nie
codziennie, lecz na tyle często, aby poznać muzykę ukojenia. Brzmienie
skrzypiec, dźwięki harfy… Co najbardziej uwielbiał? Fortepian. Wyobrażał sobie
siebie za czarnym, błyszczącym pianinem, błądząc palcami po klawiszach i grając
dla takich samych jak on. Dla takich, których przez życie prowadzi wiara i
muzyka, bo wiedzą, że bez nich byliby nikim. Wiara daje otuchę i nadzieję, a
muzyka uszczęśliwia i uspokaja. Mało było tych, którzy nie chcieli się zgodzić.
Przynajmniej Louis nie miał okazji spotkać osób nie szanujących muzyki. Nawet
ci, którzy zapowiadali się, że nie wierzą, wierzyli. Po cichu, w skryciu, nie
przyznając się, wierzyli w lepsze jutro. Ponieważ to nie kosztowało, a w jakiś
sposób pomagało.
Louis wierzył w Boga, bo gdyby nie
Bóg, jego by już tu nie było. Rozmawiał z nim, pytał, czekał na odpowiedzi.
Tylko dzięki Jego pomocy natrafiał na lepsze drogi losu, a krzywda go nie
spotykała. Nie był złotym człowiekiem,
nie oszukiwał się. Wyżalał temu na górze wszystkie swoje grzechy, choć wciąż
nie pozostawał czysty. Bóg otwierał mu oczy, uszy i umysł. Na samym końcu
otwierał dobre serce dla wszystkich. Czasami ludzie, którzy mają wszystko, nie
mają nic. Czasami biedni, którzy nie mając nic, mają wszystko. Jak było z
Louisem? On sam nie wiedział, ale doceniał, to co dostawał każdego dnia.
Doceniał chwilę spokoju. Dziś najbardziej docenił spotkanie z Nanette. Nie rozmawiał
z nią dłużej niż kilka sekund, ale w końcu… W końcu odezwał się do obiektu
swoich westchnień, a ona mu odpowiedziała. Anioł o nieskazitelnej skórze, duszy
i sercu. Nie był godny tego, ale zamierzał pamiętać to do końca życia. Wciąż
czuł na palcach dotyk jej dłoni, kiedy podawał róże. Na samo wspomnienie
uśmiechał się delikatnie, rozmarzony. Fantazjował, bo tego nikt nie mógł mu
odebrać. Dawał się ponieść na ławce przed filharmonią.
Orkiestra grała coraz szybciej,
coraz bardziej intensywnie, przyśpieszając bicie serce Louisa. Wyprostował się
i otworzył oczy. Gdyby tylko ona mogła z nim być i dzielić chwilę tego pięknego
wieczoru, kiedy to Barcelona żyje muzyką. On za to nie zdawał sobie sprawy, że
ulica Ferran Valls i Taberner znajdowała się w tej samej dzielnicy, w której
mieszkała Nan. Wiedział jedynie, że ona nie musiała czekać na okazję, by
posłuchać tego piękna. Ona wchodziła do filharmonii, rzucając na każdego urok,
zasiadała w pierwszym rzędzie i odpływała w błogim stanie. Był tego prawie, że
pewien. Ten Anioł potrzebował muzyki, tak samo jak łajdak, którym był Lou.
Orkiestra ucichła, kończąc
dzisiejszy koncert. Rozległy się głośne brawa, oddające szacunek i podziw dla
kompozytora i muzyków. Louis wstał, wsuwając ręce do kieszeni spodni. Uśmiechnął
się, zerkając przez ramię na ogromny, piękny w architekturze, budynek. Zaraz
miała z niego wypłynąć fala gości, którzy spędzili dzisiaj miło wieczór. Nie
chciał być popychany, potrącony, więc powoli odchodził w kierunku swojego
miejsca noclegu.
Noc przykryła już miasto, latarnie
oświetlały mu drogę. Powietrze było rześkie i przyjemne. Jak na jesień
przypadło, było chłodno, co Louis odczuwał na własnej skórze. Nie był dobrze
ubrany, bo w swoim dorobku nie posiadał cieplejszej kurtki, czy bluzy. Chociaż w
dzień temperatura sięga do 20 czy 24 stopni, wtedy nie ma żadnego problemu.
Niestety są też dni, kiedy naprawdę bywa zimno, czyli tak, jak dzisiaj. Całe
szczęście zimy w Barcelonie są krótkie i nie takie mroźne. Louis przeżył tutaj
sporo czasu, więc kolejny rok na pewno miał przed sobą. Chciałby zgromadzić w
sobie jeszcze więcej pewności, aby móc porozmawiać z Nanette, podejść do niej w
kawiarni. Bał się odrzucenia, choć przecież wiedział, że była dobra, zbyt dobra
na nienawiści. Dlaczego jakaś bariera w jego głowie nie pozwalała mu na krok?
Był mężczyzną i powinien wziąć sprawy w swoje ręce. Nigdy jeszcze nie
potrzebował uwodzić, flirtować, oczarowywać. Tego wszystkiego mógł się nauczyć
jedynie z książek. Ostatnią deską ratunku mogła zostać rozmowa z Diego. Kelner
to amant, jak się patrzy, wypisz, wymaluj. Mógł mu doradzić w pewnych sprawach.
Bardzo dobrze wiedział, jakie uczucia żywi Louis do pięknej Nan. Och tak, te
uczucia były jak najbardziej prawdziwe i szczere. Uwielbienie z dnia na dzień
stawało się coraz większe. Chciał patrzeć, jak odchyla głowę i śmieje się,
chciał patrzeć jak jej różowe wargi zatapiają się w czarnej kawie. Chciał
podziwiać, jak chudymi palcami przeczesuje brązowe, gęste włosy i pragnął
poznać każdy centymetr jej ciała. Z każdą myślą, zdawał sobie sprawę, jak
bardzo grzeszy, ale nie mógł tego powstrzymać. Na razie Nanette pozostawała
marzeniem nieosiągalnym dla niego. To się mogło zmienić, lecz kiedy? Louis
musiał uwierzyć sam w siebie, być pewnym. Tylko praca nad sobą mogła pomóc.
Przyśpieszył kroku, czując, że
wiatr nabierał na sile. Kuląc się w jeansowej kurtce, wsunął ręce do jej
kieszeni i skręcił w prawo. Uliczka była wąska, jednokierunkowa. Kilka
samochodów zaparkowało na krawężniku, więc Louis miał problem, aby przejść po chodniku.
To było naprawdę bezmyślne. Kierowcy od zawsze myślą, że są panami, bo pieszy
nie miałby siły zmierzyć się z autem. Ważne, że oni zaparkowali, nieważne, że
nie ma jak przejść.
Westchnął zirytowany i przecisnął
się, a potem jeszcze szybciej pokonywał kolejne metry drogi. Już niewiele
pozostało. Musiał zabrać swój plecak z miejsca, w którym go dziś ukrył, gdy
wychodził. Nie była to skrytka, ponieważ tam chował tylko książki. Dzisiaj
plecak przetrzymywał w starej, zniszczonej kamienicy. Na tej samej ulicy, na
której obecnie mieszkał. Budynek naprawdę był nieodwiedzany. Nie sądził, aby
ktoś zainteresował się jego rzeczami. Nie wyglądały korzystnie.
Wszedł do ciemnej klatki, a podłoga
pod jego stopami zatrzeszczała. Panowała głucha cisza, Louis miał wrażenie, że
słyszy bicie własnego serca. Ta cisza go nieco przerażała. Wygrzebał z kieszeni
małą latarkę i zapalił ją. Światło padło na zniszczone drzwi od piwnicy.
Pociągnął za metalową, prawie urwaną klamkę, i otworzył drewnianą powłokę. Na
pierwszym schodku w dół leżał jego turystyczny plecak wypchany po brzegi. Tak
jak przypuszczał, nikt tutaj nie przyszedł. Louis założył na ramiona bagaż i
odwrócił się. Zamierzał zobaczyć, co jest na piętrze i w jakim stanie są
mieszkania. Może jeśli miałby więcej szczęścia, zostałby tutaj. Na pewno byłoby
cieplej niż w przewiewnym budynku parkingu.
Zaświecił latarką w stronę schodów
i wszedł na górę. Wszystko trzeszczało, miał wrażenie, że obudzi całe miasto.
Drewno pracowało pod jego nogami. Złapał się metalowej poręczy, idąc na drugie
piętro. Ono wyglądało na mniej zniszczone. Może dzisiaj nie zobaczy za dużo, bo
nie miał odpowiedniego światła, ale jutro oceni otoczenie. Nie będzie
wybrzydzał, spodoba mu się każdy kąt, gdzie będzie mógł przenocować. Na piętrze
znajdowały się dwie pary drzwi. Niepewnie nacisnął klamkę pierwszego wejścia.
Były otwarte i od razu się uchyliły. Zawiasy zaskrzypiały, więc Lou wzdrygnął
się, ale zrobił krok do przodu i wszedł do środka. Mieszkanie było prawie
puste, stare meble rzucały cień na podłogę pokoju. Dwa duże, zniszczone okna
wychodziły na ulicę oświetloną lampami, dawały trochę światła.
Zostawił plecak pod ścianą i
podszedł do stołu na środku pomieszczenia. Odsunął krzesło, które było tylko
jedno i na nim usiadł. Natychmiast poczuł ulgę… Jego nogi były zmęczone, ciało
zresztą też. Pragnął się przespać. Na pewno zamierzał to zaraz zrobić. Teraz
chciał nacieszyć się cichym mieszkaniem, w którym mógł zostać. Przynajmniej do
rana, a to już było bardzo dużo. Na jego zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech
zadowolenia, a na skroniach utworzyły się lekkie zmarszczki. Zmierzwił włosy i
spojrzał przez okno. Wiatr kołysał koronami drzew, a te szumiały tworząc własną
symfonię. Louis słyszał muzykę wszędzie, w najprostszych sytuacjach potrafił
wykryć melodię świata. Tę najczęstszą rozpoczynała natura, zaraz potem ludzie. Przy
takiej muzyce mógł spokojnie zamknąć oczy i odpłynąć w objęciach Morfeusza,
nawet na niewygodnym, zniszczonym krześle, które zapomniało już, że ktoś z
niego korzystał.
Spotkanie Nanette było przypadkiem.
Louis sprzedawał róże po mieście i trafił pod uczelnię. Wiedział jak dużo osób
stamtąd wychodzi, więc podchodził i grzecznie pytał. Rozumiał odmowę. Wtedy
zobaczył ją. Z daleka nie widział wiele, ale kiedy podeszła… Był pewien. Nie
mógł stracić takiej okazji. Dla niej to był miły gest, dla niego najważniejsza
chwila w życiu. Dlatego właśnie wierzył w przypadki. To nie mogło być
zaplanowane, to była szybka zmiana losu. Przypadkiem też było to, że znalazł
mieszkanie w opuszczonej kamienicy i przespał całą noc, śniąc o czymś tak
przyjemny, że żal było się budzić. Jednakże nadszedł poranek, a słońce wdarło
się do pokoju. Louis zmarszczył czoło i zamrugał powiekami. Otworzył oczy, ale
jedyne, co zobaczył, to ciemność. Tego się najbardziej obawiał. Strach
sparaliżował jego ciało. Czy właśnie ziścił się jego koszmar? To, że gdy się
obudzi nie zobaczy więcej słońca? Nie zdążył się pożegnać z kolorami i pięknem
świata… Nie chciał jeszcze… Mrugał powiekami i kręcił głową. Był zdenerwowany i
przerażony. Ktoś jednak na górze zdecydował, że to nie jest jego pora. Stracił
wzrok na kilka dobrych minut, aby potem powoli zacząć widzieć. Oprzytomniał, a
mroczki przed oczami zniknęły. Louis odetchnął z ulgą. Widział. Jeszcze dziś
mógł widzieć.
Szatyn przeczesał swoje już nieco
za długie włosy i wstał z niewygodnego krzesła. Nie był w stanie uwierzyć, że
przespał na nim całą noc. Nie spadł, nie obudził się. Po prostu spał. Widocznie
zmęczenie było na tyle silne. Rozejrzał się po pokoju. Ściany pomalowane były
na błękitny kolor, ale farba zaczęła schodzić z biegiem lat. Brązowa, dębowa
szafa stała przy drzwiach i Louis nie mógł się powstrzymać, aby do niej nie
zajrzeć. Ostrożnie uchylił zniszczone drzwi. Zaskrzypiały tak samo, jak te
wejściowe. Nie zobaczył nic szczególnego. Nie znalazł ubrań, ale na jednej z
półek leżały partytury. Wziął do ręki pogniecione, wilgotne kartki. Miał
wrażenie, że wykopał skarb. Znajdował coraz to inne, ciekawsze rzeczy. Odłożył
zapisy nut na okrągły, nie duży stół. Żyrandol nad jego głową zakołysał się,
gdy przez otwarte okno, wpadło więcej powietrza. Pokój nie wyglądał źle. Był
salonem, ale brakowało tutaj kanapy i foteli. Może poprzedni gospodarz zabrał
je ze sobą.
Louis ruszył do drzwi balkonu.
Obraz mu się rozmazywał, a chciał zobaczyć na jaką ulicę wychodzą okna. Stanął
przy metalowej barierce, chłonąc poranne powietrze Barcelony. Zmrużył oczy, aby
dokładniej coś dostrzec. Zdumiony ujrzał przed sobą najpiękniejszą, zabytkową
dzielnicę. Stare kamienice piętrzyły się na ulicy, zadbane i zamieszkane.
Katedra przed nim robiła ogromne wrażenie. Wiedział, że będzie musiał ją jak
najszybciej odwiedzić. Od dziecka był uczony chodzić do kościoła. Co niedziela
wraz z mamą szedł na mszę. Tak było do piątego roku życia. Niewiele pamiętał,
nie znał powodu, ale… ale został odebrany mamie.
Mieszkali w Londynie. Dom nie był
duży, lecz matka zawsze o niego dbała. Pilnowała ogródka, sprzątała, gotowała…
Jako dziecko nie zapamiętywał, aż tylu szczegółów i wieku dwudziestu pięciu lat
trudno mu było przywołać te obrazy. Chodził do przedszkola, kiedy jego mamusia
była w pracy. Jak przez mgłę przypominał sobie jej rysy twarzy. Była dobrą,
piękną kobietą. Miała długie brązowe włosy i zielone oczy, może dlatego źrenice
Louisa były mieszanką lazuru i szmaragdu. Pamiętał jej uśmiech. Zawsze szczerze
radosna całowała go w policzek, gdy wracała z pracy. Nie znał swego ojca, nigdy
o nim nie słyszał. Był na tyle mały, że nie pytał. Mama go kochała. On to
wiedział. A on kochał swoją mamusię. Tylko dlaczego jego bajka się skończyła?
Pewnego dnia, zwykłego dnia, kiedy
miał iść do przedszkola, ktoś zapukał do drzwi. Louis stał w holu ubrany w
buciki i kurteczkę. Czekał, aż mama weźmie torebkę i wyjdą. Zawołał głośno,
słysząc stukanie. Kobieta niczego nie świadoma otworzyła drzwi. W progu stali
nieznajomi dla Louisa ludzie. Rozmawiali o czymś poważnym z mamusią, widział,
że była przerażona. Lou płakał razem z mamą, gdy dwie kobiety go zabierali. Nic
nie mógł zrobić, tak samo jak jego mama. Nie rozumiał. Został przewieziony do
specjalnego ośrodka. Teraz wiedział, że był to sierociniec. Nigdy nie powrócił
już do domu. Wychowywał się między obcymi dziećmi, nie rozmawiał z nimi. Był
cichym, spokojnym dzieckiem, a opiekunowie nie mieli z nim problemu. Wykonywał
zadania i ćwiczenia. Nie pozwalał, aby na niego krzyczano bez powodu. Od zawsze
był samotnikiem, więc nie nalegali na kontakt z innymi dziećmi. To nie
przynosiło skutków. Tak dojrzewał, w odosobnieniu, ucząc się, czytając i
modląc. Pragnął wrócić, odnaleźć swą matkę… Ale z każdym następnym rokiem jej
obraz nikł w jego głowie. Dlaczego go nie odwiedzała? Miała do tego prawo.
Musiała mieć. Jeśli został zabrany z powodów finansowych, to mogła go czasem
zobaczyć. A może jednak nie mogła? Ktoś postanowił zrobić z ich życia koszmar.
Udało się. Ona cierpiała bez syna, on cierpiał bez matki. Byli rozłączeni na
lata, nie mogąc nic z tym zrobić.
Ludzkie łzy to z jednej strony
wyraz ogromu cierpienia, lecz z drugiej także ulga. Razem z łzami
wypływa cierpienie, by zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu.
Inaczej ból przestałby się w nim mieścić. ~Dorota
Terakowska
Louis często płakał. Pozwalał
oczyścić swoją duszę, bo wiedział, że to mu pomaga. W ciszy swojego pokoju,
który dzielił z jakimś chłopakiem, bodajże – Johanem, planował przyszłość.
Skończył osiemnaście lat i uciekł. Daleko, przed siebie. Choć na początku
chciał wrócić do domu, nie znał adresu. Administracja ośrodka podała mu tę
informację, jednak okazało się, że jego matka już tam nie mieszka. Nie miał
możliwości szukania dalej. Nie zamierzał stać w miejscu. Być może się poddał,
ale do tego wniosku jeszcze nie doszedł. Wyjechał z pieniędzmi, które dostał na
dobry start. Wyjechał daleko, zostawiając bagaż przeszłości w chłodnym, deszczowym
Londynie. I nie zamierzał wracać. Nie wiedział, co miałoby go z powrotem tam
sprowadzić, ale na razie nie dopuszczał do siebie takiej świadomości. Żył w
pięknej Hiszpanii i cieszył się każdym dniem. Nie posiadał obywatelstwa, tak
samo jak stałej pracy i mieszkania. Tak naprawdę nikt nie szukał Louisa
Tomlinsona, nikt o nim nie mówił. Ukrywał się między uliczkami, nie dając o
sobie znać. Czuł się szczęśliwy i byłby, nawet leżąc w więziennej celi.
Wypuścił z ust powietrze i
uśmiechnął się wesoło. Powoli zwilżył językiem dolną wargę. Burczenie w
brzuchu, uświadomiło mu, jak bardzo był głodny. Za chwilę zamierzał pójść do
Coffee Isabel, aby jak co dzień, wykonać swój obowiązek. Na razie… jeszcze
przez chwilkę, chciał nacieszyć się mieszkaniem.
Odwrócił się i ruszył w dalszą
wędrówkę. Przez korytarz przeszedł do niewielkiej kuchni. Wyposażona była w
lodówkę, kilka szafek i nawet znalazł sztućce. Cóż mu z tego, jeśli nie było tu
wody i prądu? Musiał coś wymyślić. Nie chciał wracać na parking, nie było mu
źle, ale mogło być lepiej.
Przeszedł dalej, ściągając z siebie
jeansową kurtkę i koszulkę. Musiał jak najszybciej odwiedzić pralnię. Kończyły
mu się czyste ubrania, przecież nie miał ich wiele. Westchnął i rzucił rzeczy
obok plecaka. Popchnął drewniane drzwi, z których schodziła farba i wszedł do
środka. Oniemiał. Stal jak wryty w podłogę. W niewielkim pokoju na całą długość
ściany rozciągała się biblioteczka. Półki uginały się pod ciężarem książek.
Stare, zapraszające do czytania egzemplarze… Louis nie mógł w to uwierzyć. Ktoś
zostawił w samotności najpiękniejsze co mogło istnieć. Książki. Świat, w którym
wszystkie problemy znikały. A teraz on tu stał i miał to na wyciągnięcie ręki.
Nie zamierzał rezygnować. Wiedział, że musi się nimi zaopiekować. Każda książka
potrzebowała właściciela. Ponieważ stał w szoku, nie był w stanie się
rozejrzeć. Dopiero po dłuższej chwili ochłonął, pokręcił głową i ruszył do
regału. Jego wzrok przykuł brązowe, stare pianino stojące przy oknie. Zmrużył
oczy, wyostrzając obraz. Pianino. Nigdy nie grał na pianinie… To musiało być
nieco rozstrojone, a on nie znał się na instrumentach. Tak bardzo chciał
zagrać, spróbować chociaż. Tyle razy słyszał mazury i polonezy z filharmonii,
wierzył, że on też potrafił. Na pianinach znał się tylko jeden z znajomy dla
Louisa, człowiek…
~*~
Kiedy tylko don Alberto dowiedział
się o znalezionym mieszkaniu, nie przestawał mówić. Louis siedział na schodkach
za kawiarnią i obierał pomarańczę. Śmiał się z szefa lokalu, który wyglądał na
jeszcze bardziej podekscytowanego niż on sam. Don Alberto nie widział w tym nic
zabawnego.
– Louis, chłopie! – wykrzyknął,
unosząc ręce do góry. Rękawy koszuli podwinęły mu się przy tym ruchu. – Jesteś
szczęściarzem.
– Bez wody, prądu i z zepsutym
pianinem – odpowiedział mu rozbawiony. – Nie będę narzekał, nie mogłem trafić
lepiej – dodał, po czym wsunął do ust soczysty kawałek owocu.
– Właśnie. Widzisz, ja ci mogę
pomóc. Na pianinach znam się jak mało kto. Może nie gram, ale naprawiam. Z
dziada pradziada, a kawiarnia… no z czegoś musiałem utrzymać rodzinę, sam
rozumiesz – tłumaczył, gestykulując, a Louis kiwał głową. – Agregat prądu też
jestem w stanie załatwić. Cieszę się, że wreszcie znalazłeś porządne miejsce i
nie będziesz się włóczył. Bądź, co bądź, martwię się o ciebie. Diego również.
– Dziękuję – odpowiedział szczerze
chłopak.
– Od tego są przyjaciele – rzekł
don Alberto, wypinając pierś do przodu. – Postaram się o prąd w kamienicy. Mam
pewne znajomości, popytam, porozmawiam. Może nie ujawnimy twojej tożsamości,
jeśli będziesz płacił regularnie. Przydałaby ci się praca na stałe, ale wiem,
że to nie jest możliwe.
– Jakoś daję radę… - Lou westchnął
i włożył do ust kolejny kawałek. Sok popłynął mu po brodzie. Wytarł kropelki
rękawem koszulki.
– Tak, tak – mężczyzna machnął
ręką. – Na razie zrobimy to, co powiedziałem. Ach, zapomniałbym. Diego ma dla
ciebie worek ubrań. On już w nich nie chodzi, a tobie mogą się przydać. Tylko
jesteś strasznym chuderlakiem, nie wiem, czy nie będą na tobie wisieć.
– Przyjmę wszystko z ogromną
wdzięcznością. Czy mogę jakoś pomóc? – podniósł się, ale don Alberto znów go
usadził.
– Towar już rozładowałeś, taka była
umowa. Nic więcej nie potrzeba. Może chcesz się wykąpać? Jakie masz plany na
dzisiaj? Zjesz z nami obiad? Isabel przygotuje coś dobrego… - spojrzał z
wahaniem na chłopaka.
Ten uśmiechnął się w dziecięcy,
szczery uśmiech. Był szczęśliwy i wdzięczny. Nie mógł go trafić większy
zaszczyt. Otaczali go wspaniali ludzie, zawsze skłonni do pomocy. On nigdy nie
chciał prosić.
– Wsiadaj – mężczyzna wskazał na
ciężarówkę. – Zawieziemy ten worek, nie będziesz wlókł się przez całe miasto.
Zabierzemy też kilka baniaków z wodą.
– Ale ja chciałem… Kogoś spotkać –
szepnął zawstydzony.
Na jego policzkach pokazały się
rumieńce. Don Alberto prychnął rozbawiony. Dobrze wiedział o kogo chodzi. Tego
nie dało się ukryć. Louis przyglądał się tylko jej.
– Zostaw romanse na później.
Jedziemy. Louis, ona i tak przyjdzie tu jutro. I następnego dnia. A ty wciąż
będziesz siedział i nic do niej nie powiesz.
– Bardzo zabawne – mruknął szatyn,
podnosząc się.
Wrzucił skórki pomarańczy do kosza
i wsiadł do kabiny ciężarówki. Nie zamierzał o tym rozmawiać. Wiedział, że czas
się odezwać. Tylko… tylko on się bał.
Ciekawe.
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział :)
OdpowiedzUsuńCieszę się razem z Louisem, że ma on przy sobie tak cudownych ludzi, którzy mu pomagają :) Jestem ciekawa co będzie dalej... Niech zagada do tej Nanette :D
Do następnego - @zosia_official :) x
Jaki cudowny, jeju jak dobrze że coś znalazł sobie i że ma tego przyjaciela :) czekam na kolejny
OdpowiedzUsuńBoże to ff to życie ! ♥
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny i życzę weny :)
Pozdrawiam xx
No po prostu twoje opowiadania mnie uzależniają! :) Fajnie, że Louis znalazł to mieszkanie, wrezcie będzie miał stały kąt. Tylko jeszcze stała praca by mu się przydała...
OdpowiedzUsuńTeż mi smutno po 365 Days :(
Jeśli masz możliwość i chęci to nie wachaj się i pisz drugą część! Zapewniam Cię, że znajdzie się kilka osób, które chętnie przeczytają drugą część :)
Do następnego Skarbie ♡
To piękne że Louisa otaczają tak mili ludzie którzy są zawsze skłoni do pomocy. Z niecierpliwością czekam na następny rozdział :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy
OdpowiedzUsuńZastanawiam sie czy Lou też wpadł jej w oko
Czy to jest obustronne zafascynowanie
Przeczytałabym rozdział z jej perspektywy
Ale tez chce aby w końcu ze sobą porozmawiali <3
Rozdział bardzo ciekawy <3 Druga część 365 days byłaby niofmkdkmfdkmfdfd
OdpowiedzUsuńNiesamowity rozdział, historia, muzyka do rozdziałów, całość. Niesamowite postacie, historia nieprawdopodobna - jak można nie mieć nic i zgarniać z życia to co najlepsze, cudowne jest to przełamywanie barier, mimo tego, że Louis nie ma nic to ludzie nie patrzą na niego jak na kogoś gorszego lecz widzą w nim równego sobie i Nan mimo tego, że ma wszystko pod dostatkiem to nie jest zadufaną w sobie dziewczyną. Okropnie mnie zauroczyłaś tymi 4 rozdziałami i napewno będę czytać bo jestem okropnie ciekawa co będzie dalej się działo w tej historii, z tymi postaciami i jak to wszystko się potoczy, oczywiście kibicuje Louis'owi i wierzę w niego - niech się wreszcie odezwie chłopak!!! Czekam na kolejny rozdział xx :* @primadonna_00
OdpowiedzUsuń