sobota, 3 października 2015

03|| "Czasami przechodni snuli opowieści znikąd o domu, który straszy."

Uśmiech jest najprawdziwszym, kiedy jednocześnie uśmiechają się oczy.
Nanette pchnęła dębowe drzwi z kolorową szybą i wkroczyła do ulubionej kawiarni, w której unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i ciastek. Jej nozdrza wypełniła ta piękna woń, więc twarz rozjaśnił szeroko uśmiech. Poprawiła czarną torebkę, trzymaną na przed ramieniu i podeszła do blatu. Kawiarnia nie była zapełniona. W lokalu znajdowało się około pięciu klientów i nikt nie stał przy kasie, Nan nie musiała czekać.
Zgrabnie usiadła na wysokim krześle, odpinając guziki granatowego płaszcza. Kasztanowe włosy przerzuciła na prawe ramię i posłała wesoły uśmiech Diego, który odwrócił się od szafki ze szklankami do latte. Wytarł ręce w białą ściereczkę, idąc w stronę lady. Oparł ręce o blat, patrząc w zielone oczy klientki.
– Mógłbym się w nich zakochać – stwierdził pewnego dnia.
Nanette spojrzała na niego poważnie, a potem po prostu wybuchnęła śmiechem. Diego sam nie umiał się powstrzymać. Śmiał się razem z nią. I chociaż się nie zakochał, do dziś prawił jej komplementy. Nan wiedziała, że są jedynie dobrymi znajomymi, którzy spotykają się codziennie rano, gdy ta odwiedza kawiarnię na rogu. Sama nie pamiętała, jak ją odnalazła. To znaczy, kawiarnia nie była skryta między budynkami, ale Nan nie wie jak się tu znalazła. Może po prostu miała po drodze. Później zakochała się w tym miejscu nie odwracalnie… Każde wyjaśnienie jest dobre. To było najbliższe prawdy.
– Cóż mogę podać? – spytał Diego.
– Espresso, jakbyś nie wiedział – mruknęła, poprawiając kołnierzyk białej koszuli. – Espresso, poproszę – dodała z uśmiechem.
Nie umiała być niemiła, zadufana. Nie była taka, ojciec wychował ją bardzo dobrze. Chociaż miał dużo obowiązków zawsze znajdywał czas. Od kiedy na świat przyszedł jego cud – Nanette, wiedział, że musi ją chronić. Była krucha i delikatna. Łatwo było zranić tę wrażliwą dziewczynę, chociaż wydawała się być śmiała. Nie zdarzyło się jeszcze, by chowała się w cieniu. Nanette Elvador zdecydowanie szła przez życie z uniesioną głową, nawet wtedy, gdy po jej twarzy płynęły słone łzy. Nieraz mogła się poddać, ale czy osiągnęłaby sukces, do którego zmierzała? Z pewnością nie, bo z przeciwnościami losów trzeba było sobie poradzić. Ludzie miewali gorsze problemy od niej i to było jej myślą pocieszającą.
Jeśli kobieta jest szczęśliwa, jest także piękna.
Nanette wiedziała, że podoba się mężczyznom. Oni nigdy tego nie ukrywali, uwodzili, flirtowali, próbowali poderwać. Czasami ich sposoby były dosyć zabawne. Doceniała starania, ale nie brała tego na poważnie. Miłość nie szuka, miłość jest albo jej nie ma – stwierdził kiedyś Jan Twardowski. Nie wiązała się, nie chodziła na randki. Była szczęśliwa i wcale nie samotna. Miała cały świat, książki i tatę. Mogła pragnąć więcej? Gdyby na swojej drodze spotkała tego jedynego mężczyznę, wiedziałaby o tym, czuła. Nie przeszedłby obok nie zostawiając po sobie śladu. Ile potrzebowała na to czasu? Miesiąc? Rok? Może pięć lat? Nie przyśpieszała przyszłości, los rozdawał karty jak chciał.
Piękna Nanette pragnęła się rozwijać. Była mądrą, oczytaną i błyskotliwą kobietą – co już wielu doceniło. Studiowała filologię hiszpańską, a jej celem było nauczanie w szkole. Uwielbiała dzieci, miała błogą cierpliwość i nie denerwowała się tak łatwo. Od kiedy pamięta bycie nauczycielem było jej marzeniem i miało się niedługo spełnić. Rozumiała, że zawód wymagał naprawdę dokładności. Była na to przygotowana. Ojciec mocno ją wspierał w dążeniu do celu. Nie pozwolił się poddać, opłacał studia i wszystkie materiały. Nie był skąpy, ani biedny. Wiodło im się bardzo dobrze.
Julian prowadził galerię obrazów. Sprzedawał dzieła znane i mniej znane. Te, których nigdy nie sprzedał, wisiały na ścianie, aby wszyscy mogli je podziwiać. To chyba jasne czyje obrazy znalazły się w tym specjalnym mieście – jego żony i matki Nan. Nie dało się ukryć, że Mia miała wielki talent, chociaż nie zasłynęła w świecie malarstwa zanim odeszła. Nanette nie znała mamy, kochała ją, lecz nie znała. Wiedziała jedynie, że nigdy nie zostanie zastąpiona. Serce jej ojca było zajęte, aż do śmierci. Otuchy dodawała jej świadomość, że Julian był szczęśliwy.
Panna Elvador marzyła. Każdy człowiek na ziemi ma prawo do marzeń. One są jak baloniki. Powietrze to szczęście, które je wypełnia. Unoszą się do nieba, kiedy tylko zostaną spełnione. Ile baloników zniknęło z widoku Nanette? Już kilka, ale wciąż nie wszystkie. Przybywały nowe, zmieniały się cele. Chociaż jeden z baloników znajdował się tam od zawsze. Prócz bycia nauczycielem, brunetka o pięknych, zielonych oczach, chciała podróżować. Nie dane jej było zwiedzić za wiele. Między studiami pomagała ojcu
w rodzinnej firmie. Była menadżerem galerii i bardzo dużo znajdowało się na jej głowie, choć liczyła sobie dopiero dwadzieścia trzy wiosny. W pracy pomagała dokładność, precyzja
i staranność. Gdy się za coś brała, zawsze kończyła z dobrym rezultatem, więc ojciec nie potrzebował lepszej prawej ręki. Przychody były na tyle duże, że ich dom był naprawdę pięknym budynkiem w starej, zadbanej dzielnicy. Na wakacje też byłoby ich stać, ale żadne
z nich nie miało czasu. Odpoczywali w zaciszu domu przy muzyce lub też wciągnięci
w książki.
            W swoim pokoju, Nanette planowała podróż. Przesuwała palcami po dużej mapie, rozłożonej na drewnianym, sosnowym biurku. Nie umiała się zdecydować, chciała zwiedzić tak wiele. Zobaczyć tyle miejsc i poznać mnóstwo kultur. Kiedy? Nie wiedziała. Nie wszystko dało się sprecyzować. Na razie starannie zapisywała w czerwonym zeszycie wycieczkę. Do tej pory udało jej się wybrać kraje Europy. Między innymi zakreśliła Anglię, gdzie jej celem był Londyn, ale i Birmingham. W nim opatrzyła sobie rzymskokatolicką katedrę, którą koniecznie zamierzała zobaczyć. Kolejne państwo to Austria, a zaraz po niej Francja i Szwajcaria. Na sam koniec zostawiła Wenecję, którą także pragnęła zwiedzić. Weźmie aparat i uwieczni każdy zabytek. Będzie idealnie. A potem? Potem napisze książkę. Chociaż jeszcze nie wiedziała o czym, planowała coś stworzyć. Najwidoczniej wiele odziedziczyła po matce. No dobrze, nie umiała malować, ale pisanie szło jej coraz lepiej. Wiele wydawnictw doceniło próbki Nan. Jednak ona nic z tym nie robiła, na razie czekała na natchnienie, tego potrzebowała. Wierzyła, że zakochana osoba tworzy zupełnie inaczej. Nie miała okazji przeczytać wszystkich książek mamy, a ta wydała ich aż trzy. Tej ostatniej nie udało się znaleźć, była tylko jedynym egzemplarzem.
            Ponieważ Julian był spokojny o swą córkę, ta miała wiele swobody. Najczęściej wychodziła wieczorami na spacery, kiedy Barcelona zasypiała. Krążyła po deptakach, gdzie za rogiem czaił się muzyk, grający na skrzypcach. Taka wiele razy go mijała, a nie znała imienia. Zatrzymywała się, lecz nie rozmawiali. On jedynie grał. Gdy kończył Nanette odchodziła i wolnym krokiem powracała do domu, aby zamknąć się w swoim pokoju. Opadała na miękkie łóżko i dawała powiekom opaść, a sen ogarniał jej umysł.
            Zdawała sobie sprawę, jak wielkie szczęście miała w życiu. Nigdy nie była głodna, nigdy nie cierpiała z samotności. Miała wszystkiego pod dostatkiem i mogła zyskać więcej. Wiedziała, że istnieją ludzie potrzebujący, wtem pomagała. Dziewczyna o wielkim sercu – mówili, uśmiechała się jedynie, lecz nie odpowiadała. Litujesz się – powiadali. Kręciła głową, ale również nie komentowała. Gdy mogła – dawała. Bo bogaty jest ten kto daje, a nie ten kto bierze. Każdy człowiek był ważny i miał swoją wartość, każdego więc traktowała równo. Nie pozwalała sobie oceniać kogoś, niczym książki po zobaczeniu okładki. Brudne ubranie o niczym nie świadczyło. To co zewnętrzne nigdy nie pokaże tego, co jest wewnątrz człowieka.
Ludzie patrzyli na nią i oceniali. Piękna, bogata – zapewne zadufana. Nie wiedzieli, jak bardzo się mylili. Nanette była skromną dziewczyną, choć uwielbiała o siebie dbać. Uważała, że styl był ważny i skoro miała możliwość, pilnowała tego. Nie czuła się lepsza, po prostu robiła to dla siebie samej i swego samopoczucia.
            – Espresso – usłyszała przy sobie i wybudziła się z letargu.
Miała wrażenie, że coś ją ominęło, kiedy odpływała w marzeniach oraz myślach. Potrząsnęła głową i spojrzała na Diego, który stawiał białą filiżankę kawy tuż przy jej ręce.
– Bardzo dziękuję – odparła z uśmiechem i sięgnęła do parującego naczynia.
Diego odszedł, aby przyjąć zamówienie od klientki, która weszła do lokalu dwie minuty temu. Tego Nan nie zauważyła. Kobieta była zadbana, wyglądała elegancko. Na sobie miała ciemny płaszcz. Wysokie szpilki dodawały jej wzrostu. Klientka nie uśmiechała się. Odgarnęła brązowe, proste włosy, patrząc na menu. Wyglądała na zmęczoną, lecz mimo wszystko starała się nie okazywać emocji. Wyglądała na około czterdzieści lat, może trochę więcej. Najwidoczniej to również chciała ukryć. Nan uznała, że są ją męczyło. Nie była psychologiem, ale umiała wykryć niektóre zachowania. W tym przypadku raczej się nie myliła.
Odwróciła wzrok od kobiety i skupiła się na piciu kawy. Rzadko kiedy rozglądała się po lokalu. Wiedziała, że ludzi peszy czyjeś spojrzenie, czują się obserwowani. Zostawiała każdemu przestrzeń osobistą, chociaż sama czuła się lustrowana. Tak jak na przykład teraz. Miała wrażenie, że ktoś na nią patrzył. Nie podniosła głowy. Starała się odrzucić od siebie podejrzenia i upiła łyk czarnej, mocnej kawy. Musiała mieć dzisiaj dużo energii, czekał ją dzień męczących zajęć. Czasem wykładowcy za wiele wymagali. Chociaż też byli ludźmi, nie zdawali sobie sprawy ile studenci mają na głowie. Nie byli wyrozumiani, ci którzy się poddali, odpadali. Ale nie Nan. Ona wiedziała, co chce w życiu robić i choćby po trupach, zamierzała dążyć do celu.
– Diego, muszę już iść – zwróciła uwagę przyjaciela, podając mu kartę.
–Więc miłego dnia na uczelni – uśmiechnął się do niej, dokonując zapłaty. – Nie daj się im.
– Och, dzięki, panie kelner – wywróciła oczami i wstała. – Pracuj, pracuj. Cześć.
Diego zaśmiał się i wrócił do klientki. Nanette wyszła z kawiarni, przewieszając torebkę na ramieniu. Zapięła płaszcz, gdy mocny wiatr zawiał. Chłodne dni następowały coraz częściej, zwiastując jesień. Niestety lato dobiegło końca. Nie mogła powiedzieć, że zima  i jesień to były jej ulubione pory roku. Wręcz przeciwnie. Kochała ciepło i słońce. W dni, kiedy nie chodziła na studia, ponieważ były wakacje, ale i nie musiała pracować, brała książkę i gnała na plażę. Tłumy szukały wolnego miejsca, ona zawsze miała szczęście i udawało jej się wcisnąć. Wystarczyła godzina, dwie, a jej alabastrowa skóra nabierała koloru, choć i tak nie wyglądała na bardzo opaloną. Nic nie mogła na to poradzić, taki typ urody. Oczywiście, może pomogłoby solarium, ale nie była zwolenniczką takich metod. Może była potomkiem albinosa? Gdy była młodsza wyglądała jak porcelanowa lalka. Teraz zyskała trochę więcej ciemniejszej barwy skóry, ale nie była to wielka różnica. Jednakże nie narzekała, patrząc w lustro. Akceptowała siebie. Zewnętrznie i wewnętrznie. Każdy człowiek ma wady, ale i każdy człowiek ma zalety. Nie można składać się tylko z jednego. Wszystko komponuje całość.
***
Nauka to pokarm dla rozumu.
Nan biegła w stronę biblioteki, mijając setki studentów. Starała się nikogo nie potrącić, chociaż bardzo się śpieszyła. Na następne zajęcia potrzebowała odpowiednich materiałów. Musiała wypożyczyć książkę i skserować parę stron. Ile miała czasu? Zaledwie dwadzieścia minut i nie było to wiele.
Prawie potykając się, wbiegła po marmurowych schodach na drugie piętro ogromnej uczelni. Znalazła się w wielkiej sali wypełnionej książkami. Niektórzy zajmowali miejsce przy stołach, ucząc się i powtarzając, a inni krążyli między regałami. Nan szybko podeszła do biurko bibliotekarki.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się. – Szukam tej pozycji – podała starszej pani kartkę z tytułem.
Pracownica poprawiła okulary zsuwające jej się z nosa i mruknęła coś pod nosem. Wpisała w komputer nazwę, aby wyświetlił się regał i półka. Odnalazła odpowiednie miejsce.
– Dział szósty, regał pierwszy, półka od dołu – rzuciła znudzonym tonem głosu i wróciła do przeglądania pisma dla gospodyń domowych.
– Dziękuję, proszę pani. Więcej życia – odparowała Nanette i ruszyła we wskazane miejsce.
Czas szybciej płynął. Znalazła książkę, a teraz musiała ją skserować. Założyła potrzebne strony i poszła wypożyczyć poradnik. Zdąży… Nie miała innego wyjścia, musiała.
***
Gdy opuszczała budynek uczelni, było już ciemno. Zegarek wskazywał siedemnastą, a Nanette była okropnie głodna. Marzyła o ciepłej, dobrej kolacji i kieliszku wina. Gosposia zapewne nie zawiedzie, bo świetnie gotowała. Julian nie lubił tego robić, zresztą nie potrafił. Nan umiała, ale rzadko kiedy miała czas. Korzystali z pomocy kucharki, jak i sprzątaczki, która przychodziła co trzy dni, aby pomóc posprzątać ten ogromny dom. Julian już zapisał go w spadku dla swojej jedynej córki. Nigdy nie wiedział, kiedy nadejdzie dzień ostateczny, więc wolał być przygotowany.
Nan wyjęła z torebki skórzane rękawiczki i założyła je, nie chcąc odmrozić dłoni. Nie było, aż tak zimno, ale jej skóra była wrażliwa.
– Może różę? – usłyszała łagodny, męski głos.
Podniosła głowę i zauważyła przed sobą młodego chłopaka, który był w nieco powycieranych ubraniach, ale wyglądał na czystego. Uśmiech miał miły. W rękach trzymał kosz z niebieskimi i czerwonymi różami.
–  Poproszę – kiwnęła głową, nie mając sumienia odmówić. Sięgnęła do torebki po portfel. – Ile?
– Za piękny uśmiech – odparł chłopak, wręczając jej trzy niebieskie kwiaty. – Miłego wieczoru – dodał, a potem zniknął między tłumem studentów.
Nanette przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła przed siebie. Była co najmniej zaskoczona, już dawno nikt nie był tak uprzejmy. Uśmiechnęła się pod nosem, ruszając w stronę domu. Nie miała daleko, więc nie korzystała z samochodu. Nie spóźniała się i dlatego wolała spacer. Ruch to samo zdrowie.
Dom Elvadorów był ogromnym budynkiem z okazałą bramą i ogrodzeniem. Architektura była dopasowana do staroświeckiej Barcelony. Wielkie okiennice były teraz otwarte, dodawały mroczności, ale i uroku. Wszystko zgrywało się w idealną całość. Czasami przechodni snuli opowieści znikąd o domu, który straszy. Nie była to prawda. Odkąd Julian kupił posiadłość, zaczęła ona tętnić życiem. To wszystko za sprawą kobiecej ręki i ogromnego serca do najmniejszych szczegółów. Nanette chciała, żeby kochali to miejsce. Nie przeliczyła się. Zadbała o wszystko.
Dziewczyna weszła do środka, a lokaj Joseph odebrał od niej płaszcz.
– Piękne róże, proszę pani – zauważył, odwieszając materiał.
– Tak, piękne – uśmiechnęła się, chowając nos w delikatnych płatkach. – Gdzie mój tata?
– Ojciec odpoczywa w swoim pokoju, panienko – skinął głową.
– Nie będę mu przeszkadzać – stwierdziła Nan i ruszyła do kuchni, gdzie zapewne już czekał obiad.
Joseph nauczony  był kultury i manier. Zawsze zwracał się do niej z szacunkiem. Nie mogła go oduczyć. Wolała, gdyby mówił jej po imieniu. Cóż mogła zrobić. Joseph uważał, że tak nie wypada i pozostawał przy swoim. Pracował u nich bardzo długo. Nawet wtedy, gdy mieszkali w mniejszym domie, on był. Pomagał, woził Nan do szkoły, odbierał – to przyjaciel rodziny, który zasłużył na takie miano.

Co jest w tym opowiadaniu nie tak, że tak mało osób go komentuję? Liczba obserwatorów mnie szokuje. Ale komentarzy rozczarowuje. Piszę dla Was i chciałabym uzyskać jakąkolwiek opinię.

9 komentarzy:

  1. Cudowny rozdział ♡
    Oby tak dalej! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział
    Czyżby te róże dostała od Louisa ?
    Poprzecierane ubrania kojarzą mi się z nim
    W kawiarnii tez on ja obserwował
    Mógłby do niej zagadać xd

    OdpowiedzUsuń
  3. Perfekcyjny rozdział ❤❤❤
    Już czekam na next *_*

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny rozdział :)
    Mi też wydaje się, że te róże dostała od Louisa :)
    Nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału :) x
    /@zosia_official

    OdpowiedzUsuń
  5. To.Opowiadanie.Jest.Przecudne!
    Obawiałam się, że już nic nie zastąpi mi 365 days, ale myliłam się! Mam nawet wrażenie, że to jest nieco lepsze. W ogóle ta historia...o boże, to jest takie piękne! Brak mi słów, naprawdę. Tyle rzeczy mi chodzi po głowie, ale nie mam pojęcia, jak je tu napisać. Od czego tak właściwie zacząć...
    Louis...jest...niesamowity. Chociaż czytając o jego losie, chce mi się płakać. Jest taki kochany, dobry, a spotkało go coś takiego. I do tego jego wzrok coraz bardziej się pogarsza...to okropne.
    A Nanette...kurcze, pierwszy raz spotkałam się z takim imieniem w opowiadaniu. I bardzo mnie to cieszy! Lubię, gdy w historiach pojawiają się mniej znane imiona niż takie cholernie popularne.
    Wydaję mi się, iż tym chłopakiem, co podarował Nan kwiaty, był Lou.
    Jejku, nie mogę się doczekać, gdy bliżej się poznają. Musi w końcu do niej zagadać, co nie? Niedawno czytałam takie opowiadanie, gdzie Lou także był chorobliwie nieśmiały.
    A i zapomniałam...Louis tutaj kocha książki! Zupełnie jak ja! normalnie moja bratnia dusza!
    No dobra, kończę już pisać ten komentarz, mam nadzieje, że jakoś poprawiłam ci humor. Według mnie powinnaś mieć pod każdym rozdział ponad osiemdziesiąt komentarzy! Zasługujesz na to!

    OdpowiedzUsuń
  6. No kiedy kolejny rozdział?:) Nie moge sie doczekać go!

    OdpowiedzUsuń
  7. Cudowny rozdział. Pierwszy raz spotkałam się z tak dobrym stylem pisania. Pisz dalej czekam na następne rozdziały:*

    OdpowiedzUsuń